Z racji, że chciałbym wam zaprezentować przykładach czym jest yacht rock, w poniższym cyklu omawiane przeze mnie płyty będą otrzymywały ode mnie nie tylko ocenę jakościową samego albumu, ale też całościową i cząstkową ocenę przynależności do stylu yacht rockowego.

The Royal Scam | 1976 | yacht rock |
ocena albumu: 9/10
ocena jachtowości: 77,77%
Kid Charlemagne – 90%
The Caves of Altamira – 100%
Don’t Take Me Alive – 70%
Sign in Stranger – 80%
The Fez – 70%
Green Earrings – 70%
Haitian Divorce – 80%
Everything You Did – 90%
The Royal Scam – 50%
Recenzje w „Sezonie yacht rocka” rozpoczniemy od Steely Dan z kilku powodów. Po pierwsze, poznałem ten zespół zanim jeszcze znałem pojęcie yacht rocka i całkowicie się w nim zakochałem. To było dla mnie zakochanie się, którego pierwotna siła porównywalna była z tą, kiedy zapoznałem się z Beatlesami, Beach Boysami i Radiohead. Do Beach Boysów obecnie wracam czasami, do Beatlesów i Radiohead rzadko, ale odkąd trzy i pół roku poznałem Steely Dan, nie ma miesiąca, żeby nie zdarzyło mi się przesłuchać ich piosenek. Drugim powodem będzie fakt, że Steely Dan są uważani za pionierów yacht rocka. W dyskusji na temat potencjalnej pierwszej piosenki yacht rockowej jednym z silniejszych kandydatów jest „Ricky Don’t Lose That Number” z wydanego w 1974 roku Pretzel Logic.
Czemu zatem nie rozpoczynam omówienia płyt Steely Dan właśnie od Pretzel Logic, czy chociażby następującego po nim Katy Lied? Cóż, po prostu nie uważam, że to płyty yacht rockowe. Na obu z nich nad pierwiastek jachtowy wybija się chociażby sam bluesowy. Na Pretzel Logic wyprawy w głąb stylów są realizowane na przestrzeni pojedynczych kawałków (na przykład funk na „Night by Night”, czy country na „With a Gun”), a nie całej płyty, a Katy Lied to dla mnie ta piano-rockowa płyta Steely Dan, gdzie narrator częściej zdaje się wodzić za swoim głosem instrumenty, niż głosem za instrumentami podążać. Dopiero w 1976 roku Donald Fagen i Walter Becker nadali swojej niepowtarzalnej metodzie muzycznej formę, dla której postanowiłem poświęcić ten wakacyjny cykl. The Royal Scam to płyta, na której dalekie ucieczki stylistyczne są tak silne i głębokie, że właściwie stanowią jej duszę. To już nie jest Steely Dan inspirowane disco-funky, a Steely Dan W WYDANIU disco-funky. I reggae.
Zaczyna się od „Kid Charlemagne”, z którym pierwszy raz zetknąłem się za pośrednictwem sampla na „Championie” Kanye Westa lata przed odkryciem Steely Dan. Nawet nie wiecie jaki miałem zgrzyt w mózgu, gdy musiałem zaakceptować, że w oryginale po refrenowym „their eyes” jest jeszcze jakaś tam reszta taktu do wykończenia. Tej opowieści o kalifornijskim popularyzatorze kwasa z lat 60. brzmieniowo najbliżej do „The Fez”, czyli urzekająco lekkiego hymnu na rzecz zabezpieczania się. Ten dyskotekowy duet w tanecznym potencjale nadgania złodziejski funk „Green Earrings”, który skradł moje serce nie tylko narwanym wykonem, ale też wykręconym, progresywnym rozwiązaniem harmonicznym na wysokości „The rings of rare design/ I remember”. „Duet reggae” stanowią natomiast „Sign in Stranger” i „Haitian Divorce”, które każą mi się zastanawiać czemu w kanonie muzyki popularnej nie ma więcej tak bardzo potrzebnej fuzji rocka, reggae i jazzu. Wśród grona hiciorów o nieco niższej temperaturze znajduje się mój cichy faworyt ze wspaniałą sekcją dęciaków „The Caves of Altamira”, najbardziej prowadzony gitarą, bujający „Don’t Take Me Alive” i niedoceniany, zawierający mocarny refren „Everything You Did”. Całość zamyka utwór tytułowy, który nie budzi we mnie tylu wrażeń, co pozostałe na płycie, bo napięcie, które buduje przez swój czas trwania nie znajduje w moim odczuciu satysfakcjonującego rozładowania.

Aja | 1977 | yacht rock/jazz rock |
ocena albumu: 10/10
ocena jachtowości: 85,71%
Black Cow – 100%
Aja – 30%
Deacon Blues – 100%
Peg – 100%
Home at Last – 100%
I Got the News – 80%
Josie – 90%
Do najwyżej cenionego albumu Steely Dan nie zawsze było mi tak blisko jak obecnie. Podobnie jak w przypadku następującego po nim Gaucho, uważałem, że winylowa strona A jest wyraźnie lepsza od strony B. Dzisiaj kompletnie nie mogę się zgodzić z taką oceną, bo obie uważam za perfekcyjne, ale do tego jeszcze wrócimy. Zacznijmy tam, gdzie należy: Aja to album oszałamiający prestiżem i przepychem. Każdy dźwięk na nim został zaprojektowany tak by brzmieć bogato i wymuskanie. To oraz fakt, że jest swoim brzmieniu ciepły wywołuje we mnie skojarzenia ze złotem. Nie jestem synestetykiem, wiem, że w synestezji kompletnie nie o to chodzi, ale zawsze, gdy słucham Ajy z zamkniętymi oczami wyobrażam sobie czarne, kameralne tło, na którym odpowiednio do występujących dźwięków rysują się złote kształty. Może te skojarzenia są wynikiem jakiegoś mocnego tripa, o którym już zapomniałem, ale rzadko kiedy moje doświadczenie audialne potrafi ewoluować w audiowizualne.
Aja kupuje wszystkich swoją wewnętrzną spójnością. Wszystkie inspiracje gatunkowe razem ze sobą współpracują i nie można ich zestawiać przeciwko sobie. Fagen i Becker pozbyli się elementów country-folkowych, a blues pozostawili jedynie w harmoniach. W rezultacie ta kombinacja rocka, popu, jazzu, funku i disco nie potrzebuje żadnego dodatku, jest po prostu perfekcyjna. Spójność wyraża się także w wygładzonym brzmieniu. W kontrze do klasyczno-rockowych schematów, gitary elektryczne rzadko otrzymują rolę instrumentu prowadzącego i nie przecinają overdrive’em tkanki dźwiękowej. Zamiast tego znacznie częściej „dosmaczają” ją delikatnymi lickami. Jeszcze bardziej wzrosła rola instrumentów dętych, które w wielu utworach stanowią punkt odniesienia dla pozostałych instrumentów. Podobnie na znaczeniu zyskało elektroniczne pianino, którego słodkie brzmienie jest kluczowe w odbiorze całej płyty. Od Ajy zaczyna się u Steely Dan koncepcja, że album od początku do końca powinien brzmieć bardzo jednolicie. Nie ma, że teraz robimy jazz-popa, a potem chodzonego bluesa. Przez to właśnie ujednolicenie nie da sensu z mojej strony robić jakiś podziały na sekcje piosenek na albumie. Teraz jedyne, co się liczy, to piosenki w samej swojej esencji, czy nawet ich poszczególne momenty. Na albumie jest wiele momentów, które wywołują we mnie mnóstwo pozytywnych emocji.
Na „Black Cow” będą to z całą pewnością kadencje wersów, czyli zwrotkowe „But where are you tomorrow?” i „Talk it out till daylight”, czy refrenowe „And get out of here”. Albo jak po solówce na e-pianie kumulują się dęciaki, żeby jak najlepiej nas wprowadzić w refren. Jeśli chodzi o utwór tytułowy, to niezliczoną ilość razy wzruszyłem się jak wchodziła solówkowa bitwa saksofonu z perkusją. Istotne dla mojego czucia rytmu w tym kawałku są również grzechotki w części „Chinese music”. „Deacon Blues” to dla mnie melancholijne wspomnienie jednego popołudnia, kiedy będąc na warszawskim Solcu i mając na słuchawkach tę piosenkę, łososiowe niebo nadało światu magicznej poświaty i udało mi się zrobić perfekcyjne zdjęcie. W „Dikonie” najbardziej przemawia do mnie tekst i off-beatowy akustyk. „Peg” to obecnie ulubiony mój kawałek z albumu. Nigdy nie mam dość tego refrenu, w którym stojący teoretycznie za chórkami Michael McDonald kradnie show swoimi wykrzykami. „Home at Last” to dla mnie wielka osobista inspiracja. Zastosowany na tej piosence legendarny Purdie shuffle, uzupełniany przez gitarkowe meandrowanie to motyw, na podstawie którego chciałbym kiedyś nagrać przynajmniej kilka własnych utworów. „I Got the News” niektórym wydaje się być lekką popierdółką, ale fragment, gdy w instrumentalnym brejku wchodzą elektroniczne smyki można poznać smak czystego hollywoodzkiego glamouru z epoki. W „Josie” najbardziej kocham funkowy motyw gitar oraz wyciągający do sing-alonga refren.

Gaucho | 1980 | yacht rock/jazz rock |
ocena albumu: 10/10
ocena jachtowości: 97,14%
Babylon Sisters – 100%
Hey Nineteen – 100%
Glamour Profession – 90%
Gaucho – 90%
Time out of Mind – 100%
My Rival – 100%
Third World Man – 100%
Jeśli Aja jest złotem, to Gaucho jest srebrem. W pewnym sensie takim sypanym na łyżeczkę i podgrzewanym zapalniczką. To jest ten album z katalogu Steely Dan, wokół którego w ciągu ostatnich lat opinia słuchaczy zaczęła się zmieniać. Ta niegdyś tylko „dobra”, rzekomo odstająca od wcześniejszej dyskografii płyta obecnie jest SMAKOWITYM KĄSKIEM dla jutubowych muzycznych wideoeseistów. Nic dziwnego, bo Gaucho ma procentujący przywilej posiadania tajemniczej, okupionej bólem i co za tym idzie największej historii. Kulminacja perfekcjonistycznej fiksacji twórców, przypadkowa strata nagrywanej w pocie czoła piosenki „The Second Arrangement”, prawne batalie i problemy narkotykowe wąsatej połowy duetu – to nie tylko ciekawe tematy dla takich spijaczy narracji jak my, ale też coś co ma realne odbicie na materiale dźwiękowym. To już nie tyle twoje ulubione surrealistyczne historie z Nowego Dzikiego Zachodu, a klasyczny dramat kryminalny w premium TV. Gaucho jest zabawny i mroczny, a także wypalony, lecz posiadający wystarczająco energii, by zaprosić słuchacza do swojego ponurego tańca. Jasne, można w różnym stopniu zastosować te określenia do innych dzieł grupy, ale tu mamy do czynienia z absolutną kulminacją. Może nazwałbym ten album fajerwerkami próżności, gdyby ta nazwa już nie była zarezerwowana dla czegoś innego.
Od strony technicznej wydawnictwo utrzymuje wysoką jakość poprzednika. Fagen, Becker i jacyś krytycy przekonywaliby, że nastąpił upgrade względem Ajy, ale w moim odczuciu to zmierza w rejony audiofilskie. W końcu podnosząc sztukę do nieważne jakiej potęgi otrzymujesz sztukę, a nie kilka sztuk, ha? Brzmieniowo zmieniło się natomiast sporo. Gaucho to raczej zimny typ. Za chłodniejsze brzmienie płyty odpowiada aranż pomniejszony o gitarę akustyczną, która była istotnym źródłem ciepła na chociażby takim „Deacon Bluesie”. Nowym elementem stał się natomiast automat perkusyjny. Nie chodzi jednak tylko o skądinąd wzorowo yacht rockowe instrumentarium, bo kompozycje są bardziej przestrzenne i atmosferyczne. Prawda, takie popowe kapsułki jak „Hey Nineteen” i „Time out of Mind” mają wiele wspólnego z ajowymi „Peg” i „Josie”, ale już taki slow jam „Babylon Sisters”, czy dark disco „Glamour Profession” to kawałki jak nigdy wysoce oparte na groovie i klimacie. W gauchowskim miksie zdaje się jeszcze lepiej słyszeć poszczególne ścieżki i dzięki temu oraz rzadkich zmianach rytmicznych w ramach jednej piosenki całe przedsięwzięcie przybiera charakter hipnotycznego seansu.
Otwierające płytę „Babylon Sisters” od razu wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój. To kolejne po „Home at Last” utrzymane w rytmie shuffle’u Purdiego reggae, do którego naturalnie muszę odczuwać słabość. Występujący tu wątek faceta z młodszymi od siebie dziewczynami od razu kontynuuje „Hey Nineteen”. Poza tym, co cenią sobie wszyscy na tym kawałku, czyli chociażby otwierający gitarowy lick, uderzenia akordów e-piana, czy końcową sekcję z „Cuervo gold” najbardziej urzeka mnie taki szczegół jak pojawiający się w niektórych częściach dodatkowy hi-hat z automatu, który nadaje piosence figlarnego charakteru. Zamykający stronę A dilerski hymn „Glamour Profession” to jeden z najbardziej transowych utworów Steely Dan. Ten oparty na jednostajnym disco rytmie i fantastycznej linii basowej kawałek jest dla mnie najbardziej badassowską odsłoną Steely Dan. Track ten jest tak klimatyczny, że nawet jeśli w trakcie jego odsłuchu jadę tramwajem, to moim celem na siedem i pół minuty przestaje być piwo ze znajomymi, a odebranie walizki wypełnionej gotówką. Track tytułowy to ten, który najbardziej ze wszystkich stara się być piękny. Jednocześnie podniosły i wyczilowany, „Gaucho” jest wspaniałym osiągnięciem ze względu na uzupełnianie się fraz wokalnych i instrumentów dętych w zwrotkach oraz potężny refren. „Time out of Mind” to z kolei ta idealna popowa piosenka Fagena i Beckera. Długoterminowo to mój ulubiony element tracklisty Gaucho i kawałek, który jest zbyt perfekcyjny, by dało się w nim wymienić najlepsze momenty. Niepozorne „My Rival” to najbardziej freakowo-luzacka propozycja z tracklisty. Piosenka zdaje się prosić o niepoważne traktowanie, ale zbyt ładny refren jej to uniemożliwia. „Third World Man” to z kolei prawdziwe grande finale płyty. Słuchając go wyobrażam sobie postać grającego na pianinie w świetle reflektorów Fagena, który z każdą frazą wokalną wypluwa kolejne cząstki swojej duszy.

The Nightfly | 1982 | yacht rock/sophisti-pop |
ocena albumu: 9/10
ocena jachtowości: 65%
I.G.Y. – 90%
Green Flower Street – 90%
Ruby Baby – 60%
Maxine – 50%
New Frontier – 80%
The Nightfly – 100%
The Goodbye Look – 40%
Walk Between the Raindrops – 10%
Donald Fagen rozumie, co to znaczy projekt. Rozumie, o czym może pisać, gdy podpisuje się pod nazwą dildosa z surrealistycznej książki Williama S. Burroughsa, a o czym, gdy podpisuje się własnym nazwiskiem. The Nightfly to album, który figuruje w danowym uniwersum jako ten najbardziej osobisty i nostalgiczny. Pisanie prosto z serducha okazało się być dla Fagena takim ciężarem, że po wydaniu swojego debiutu zachorował na depresję, przez dekady rzadko wykonywał piosenki z płyty na żywo, a następny album wydał dopiero w 1993 roku, 11 lat później. Próba zminimalizowania naturalnego dla Fagena cynizmu zaowocowała mimo wszystko fenomenalnym zbiorem piosenek, które łatwo odróżnić od tych nagrywanych w ramach zespołu. Najtflaja nie da się już sklasyfikować jako płyty rockowej. Nawet jeśli w swoich czasach można było określić ją jako technicznie nowatorską superprodukcję, gatunkowo-stylistycznie jest to ewidentnie neotradycyjny pop. W znajdującym się na trackliście coverze jazzowego standardu „Ruby Baby” nie czuć żartu, tak jak w „East St. Louis Toodle-Oo” z Pretzel Logic, tylko zupełnie szczerą miłość do muzyki, która ukształtowała autora. I takie jest właśnie The Nightfly – osadzone w świecie, którego czas dawno minął, ale reprezentujące go z prawdziwym zaangażowaniem i, jako dzieło schyłkowe, kompletnie dojrzałe i doświadczone w zakresie kompozycyjno-wykonawczym.
Płytę łatwo mi podzielić na utwory, które wykorzystują tradycję opakowaną w nowoczesną popową formę oraz te, które w swoich inspiracjach są jawne do tego stopnia, że prezentują się bezpośrednio jako muzyka gatunkowa. Myślę, że to bardzo wygodny podział, bo bardzo symetryczny. Pierwsze dwa kawałki z danej strony winyla należą do tej pierwszej kategorii, a dwa ostatnie do drugiej. Na stronie A najciekawsze jest otwierające solową karierę Fagena, życiówkowe „I.G.Y.”. Połączenie ekstatycznego podkładu i pełnego nadziei tekstu sprawia, że niewiele w życiu jest piosenek, które potrafią mnie napawać optymizmem równie silnie jak ta. Równie wybitnym songiem jest prześlicznie napisana, emocjonalnie angażująca ballada jazzowa „Maxine”. Na stronie B najlepiej radzą sobie pierwsze dwie piosenki. „New Frontier” wprowadza słuchacza w mały trans za pośrednictwem swojego jednostajnego rytmu z udziałem off-beatowych syntów, a utwór tytułowy ma asa w rękawie w postaci wspaniałego refrenu, ze szczególną uwagą dla damskich chórków. Jedynym mankamentem na płycie może być zamykający „Walk Between the Raindrops”, który nie jest sam w sobie złym kawałkiem, ale w porównaniu do reszty utworów wypada niezbyt treściwie.|
10.07.2022 i 17.07.2022