Van Weezer | 2021 | power pop | 6/10
Z okazji premiery OK Human, jeszcze zimą tego roku, usiłowałem napisać moją własną Recenzję Weezera. Zabrałem się za to od strony osobistej i fenomenologicznej, tak jak wszyscy ludzie piszący w tym mikrogatunku. Plan ostatecznie spalił na panewce, bo czułem, że mam niewiele do powiedzenia o warstwie muzycznej tego albumu, tak jak sama jego warstwa muzyczna nie miała wiele do powiedzenia o sobie. Tak więc, do tego tekstu przysiadam poniekąd nauczony wcześniejszymi błędami i oszczędzę wam fragmenty o moich nastoletnich wycieczkach rowerowych na wieś i krążące wokół tego zespołu paradoksy.
Trzeba zwrócić jednak uwagę na fakt, że Van Weezer to projekt studyjno-koncertowy. To w końcu nagły wybuch pandemii koronawirusa, i, co za tym idzie, paraliż muzyki wykonywanej na żywo zadecydował o tym, że ten teasowany od 2019 roku album ujrzał światło dzienne niemal rok po planowanej premierze. Wspominam o tym, bo klasycznie huśtane po skrajnościach oczekiwania wobec nowych materiałów tej grupy powinny były zostać nieco uspokojone. I w porównaniu z ich ostatnimi 2 płytami wykonywanymi w „trybie spoczywania na laurach” (Pacific Daydream, Black Album) ten będący przedmiotem dzisiejszej recenzji wypada zdecydowanie najlepiej.
Bez wyjątku wszystko rozbija się o rozkład sił. Miałkiego wypełniacza jest tu względnie mało, co w połączeniu z krótkością płyty nadaje mu rangę zupełnie zjadliwego. Za to ponadprzeciętnych piosenek jest tu… ponadprzeciętnie więcej. Sheila Can Do It brzmi podejrzanie doskonale do czasu aż dowiadujemy się, że napisana została ćwierć wieku temu i wtedy brzmi niepodejrzanie doskonale. Podobnie sprawa ma się z singlowym I Need Some of That, który oryginalnie miał znaleźć się na trackliście Everything Will Be Alright in the End, prawdopodobnie już na zawsze najlepszego albumu Weezera w XXI wieku. I ja absolutnie nie mam do nich żadnych zarzutów o te odkopy – od dawna Weezer spełniony, zero potrzeb. Kompletnie inaczej jest z Blue Dream, pół-coverem Crazy Train Ozzy’ego Osborne’a, który koło kompletnie zbędnej akustykowej ballady z ostatniego indeksu irytuje swoim staniem w rozkroku pomiędzy losowym, bezpardonowym pastiszem rodem z Teal Albumu, a kompletnie zapominalnym oryginalnym tworem. Ale to dobrze, że mamy do czynienia z jakimiś skrajnościami. O ile gorsze byłoby doświadczenie płyty tego zespołu gdyby ich nie było?
Czy należy jeszcze o czymś wspomnieć? No bo ta inspiracja pudel-metalem poza tekstami objawia się na albumie tylko raz, przed mostkiem 1 More Hit, ale za to wypada autentycznie fascynująco. Ten krótki moment cementuje obraz Weezera jako kapeli, która już zawsze będzie zawodzić, ale też zawsze będzie zaskakiwać. Reszta krążka trzyma naprawdę «spoko» poziom i, paradoksalnie sprawia, (fuj, jednak będą jakieś paradoksy), że Van Weezer to wydawnictwo ciekawsze niż jego będący ciekawy jedynie na papierze poprzednik. Wciąż, jest to pozycja bardziej dla oszołomów, ludzi będących na bieżąco z zespołem z tradycji, niźli „szanujących się” słuchaczy. Ja się nie szanuję i płytę bez żalu przesłuchałem. Wracać do niej też nie będę, bo największą rzecz jaką z niej wyniosłem to pierwszy dłuższy tekst o muzyce od kilku miesięcy.
17.06.2021