Rina Sawayama

Sawayama | 2020 | 7/10
Komercyjne pop&b spotyka metal
Rina Sawayama znalazła uznanie wśród alternatywnych słuchaczy będąc jedną z wiodących postaci fempopu. Może i nie jest tak popularna jak Grimes czy w szczególności Charli XCX, ale łączy ją z nimi muzycznie równoważenie komercjalizmu z artystycznością, a ideowo dumna kobiecość i progresywizm. Jakim nieszczęściem zatem się okazało, że jej debiutancki longplej wyciekł kilka dni przed premierą, a gdy już ona nadeszła, to została niemal całkowicie przykryta niespodziewanym powrotem mającej w alternatywnych kręgach status bogini, Fiony Apple. Szkoda, bo to naprawdę niezły kawał muzyki, zasługujący na pochwały nie tylko za zamysł, ale też wykonanie, a z tym bywa różnie gdy twoimi fanami są bezkrytyczne, “stanujące” papugi, powtarzające w kółko słowa „legenda”, „ikona” i „królowa”.

To co najbardziej cieszy na płycie, to zdecydowanie mieszanka gatunkowo-stylistyczna. W 2020 roku, kiedy to czołowi wykonawcy popowi, mimo wieloletniej praktyki wciąż próbują nam sprzedać teorię, że „syntezatorowe lata 80.” potrzebują mieć jeszcze więcej (i więcej, i więcej…) udziału we współczesnym brzmieniu muzyki popularnej, propozycja Sawayamy wydaje się nad wyraz kusząca. Sięganie do alt-metalu z przełomu wieków to bezdyskusyjnie świeże (a nieco bardziej dyskusyjnie) potrzebne zagranie. Mówi się, że recykling popkulturowych trendów następuje co drugą dekadę, co z mojej strony może spotkać się tylko z aprobatą, bo nie jestem fanem kopania leżącego (gatunku), a raczej podania mu dłoni, podniesienia go i obserwowania jak z wdzięczności pokaże się od najlepszej strony.

Ale to nie jest tak, że mamy do czynienia z jakąś radykalną hybrydą, nie. Większość albumu wypełnia dosyć standardowy jak na dzisiaj r&b, dla którego leftfieldowe inspiracje pozostają – właśnie – inspiracjami. W chwilach gdy nawet i one uciekają, album zalicza swoje największe doły. Okej, nie zdarzają się żadne nieprzyjemności, ale od przezroczystości niektórych niesinglowych tracków udziela się apatia, a to już poważny zarzut. „Sawayama” to album zdecydowanie nierówny, co nieco jest rekompensowane tym, że nie jest na siłę wydłużany do rozmiarów 70-minutowego kloca i ta epizodyczna apatia nie ma szans rozwinąć się w zdenerwowanie.

Całościowo „Sawayamy” nie mogę z czystym sumieniem zakwalifikować do najwyższych osiągnięć muzycznego 2020 roku, ale stanowi ona jeden z najciekawszych jego punktów, przy którym zdecydowanie warto się zatrzymać. Golden run trwający od „XS” do „Comme des garçons (Like the Boys)” z moim ulubionym „STFU!” w środku, to najlepsza wizytówka tego zestawu i obiecujący nowi goście na moim ripicie.
19.04.2020, recenzja dla portalu Sajko