Three | 2020 | awangardowy jazz | 8/10
Cieszę się, że mój ukochany tercet jazzowy w końcu zagościł na tej liście. Miał już dwie okazje, ale nie martwiłem się, bo wiedziałem, że to w końcu nadejdzie. Przywoływana dzisiaj historia trwa nieco ponad godzinę, a dzielona jest po równo na tytułowe trzy. A wszystko zaczęło się od masakry. Wchodząca w pierwszej sekundzie płyty wręcz blastbeatowa młócka perkusji i PERKUSJONALIÓW to pozornie klasyczna, necksowa teza o transie zradzającym się w kontraście pędzącego tempa i kojących melodii. Ale tylko pozornie, bo nigdy wcześniej nie było to tak uderzające i szorstkie. Był speedbient, teraz jest powerbient. Z kolei drugi utwór to w pewnym sensie zaprzeczenie pierwszego. Tempo zostaje wyparte czuciem, a uwaga zostaje już przesunięta w całości na syntezę nawiedzających mazajów. Ćwiczenia nad formą; nie jest to nowość w katalogu, ale wciąż diablo efektywna. Trzeci strip to – mogę się mylić – pierwsza albumowa wycieczka w rejony ECM-owe. Ten najbardziej przystępny, prawdopodobnie najlepszy utwór jest jak wędrujący słoń. Ospały, ale z pewnym luzem człapie, z każdym krokiem formułując ten obficie posypywany klekotkami i innymi przeszkadzajkami groove. Chyba dla takich opowieści czasem warto żyć.
14.01.2021, pozycja 12. na liście ulubionych albumów 2020