Dirty Computer | 2018 | pop/r&b | 8/10
Janelle do tej pory pełniła wśród postaci amerykańskiej sceny muzycznej rolę tej szlachetnej divy, Artystki, przez wielkie „A”, która nigdy nie chciała całkowicie płynąć z prądem. Wielkich hitów nie otrzymała, ale sukcesywnie pojawiała się na notowaniach list przebojów i mimo właśnie przerwanej 5-letniej wydawniczej przerwy nie pozwoliła sobie odejść w zapomnienie. Miała na to wiele sposobów, do których należy jej charakterystyczny retro-futuro imidż, hołdowanie dziedzictwu czarnej muzyki i – co po części z tego wynika – wielkie wsparcie od zróżnicowanych postaci z branży.
Biorąc pod uwagę powyższe, „Dirty Computer” zaskakuje. Na nowym albumie piosenkarki z tego podniosłego wizerunku pozostaje tylko maryjny motyw na okładce. Mająca patent w gatunkowości swojej muzyki, Monáe zaniża ilość funku i soulu w swoich piosenkach do poziomu tylko nieco powyżej średniej w dzisiejszym mainstreamie. W zamian przykłada mnóstwo uwagi do wbijających się w ucho melodii i zaangażowanych, gniewnych liryków. I to jest w końcu jej najlepsze wydanie.
A trzeba przyznać, że niewiele zapowiadało jakim sukcesem artystycznym okaże się nowy album artystki. Można było się spodziewać kolejnego solidnego, lecz rozwleczonego kolosa, do którego rzadko ma się czas i ochotę wracać. Wrażenie koturnowości nie chce zniknąć przy słuchaniu otwierającego utworu tytułowego, nagranego z legendarnym Brianem Wilsonem. Nie jest to nic szczególnie złego, ale udział wybitnego songwritera ogranicza się do jego markowych chórków i nie czuć przyczyny współpracy poza potencjalnym „ostatnim namaszczeniem” starzejącego się geniusza.
Na szczęście po tym następuje spuszczenie powietrza w ślicznym, komercyjnym „Crazy, Classic, Life”, które gładko przepływa w dzielące podobne cechy „Take a Byte”. Zabieg powtarzamy kilkanaście razy i tak nawet się nie orientujemy kiedy docieramy do końca płyty. „Dirty Computer” jest przepełniony uderzającymi w samo sedno popowymi brylantami, które już po pierwszym odsłuchu chce się nucić. Prosto, ale nie nazbyt prosto napisane piosenki nie zawierają pomiędzy sobą wyciszeń i przerw. Po każdym pocisku przychodzi porównywalnie skuteczny kolejny. W większości albumów (wśród nich znajdują się poprzednie dokonania Monáe) zachwyt jest ulotny, objawia się w formie złotej passy, bądź porozrzucanych po trackliście momentów przebłysku. Tu, ta passa się nie kończy.
Przy omawianiu „Dirty Computer” nie sposób nie wspomnieć o inspirowaniu się muzyką Prince’a, który przed tragiczną śmiercią dołożył kilka cegiełek do powstania albumu. Cała płyta ocieka jego stylem. „Make Me Feel” brzmi jak sequel do „Kiss”, a „Americans” otwarcie pomysł na siebie bierze z „Let’s Go Crazy”. A to są jedynie nawiązania do jego najpopularniejszych hitów, więc zapaleni fani mogą wychwycić jeszcze więcej „smaczków”. To oczywiste posiłkowanie się sprawdzonymi metodami jednego z najbardziej wpływowych muzyków na świecie może być odbierane dwojako. Na początku namacalne naśladownictwo autorów nieco uwiera, ale potem dochodzi się do wniosku, że sam Prince w ciągu ostatnich lat życia nie potrafił pisać lepszych prinsowskich piosenek niż zespół Monáe, a co dopiero zbierać ich razem w dobrze wyważone miksy.
„Dirty Computer” to najlepszy projekt w karierze Monae. Buntowniczy, manifestacyjny i wyrywający się ze strefy komfortu, a zarazem najbardziej rozrywkowy, co zbyt często jest uznawane za wadę. Z jakiegoś powodu niebędący głównym singlem „Screwed” mógłby pojawić się na liście przebojów lata Radia Eska.
Wypada tylko liczyć, że popowy zwrot artystki nie okaże się zbyt zaskakujący dla sceny alternatywnej i mainstreamu i nie zostanie prędko rzucony w niepamięć.
2018, tekst to porzucona, niepublikowana recenzja dla magazynu Magiel