Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava | 2022 | psychodeliczny rock | 8/10
King Gizzard & The Lizard Wizard (Gizzardzi. To ostatni raz w tej recenzji, kiedy będę używać pełnej nazwy.) to zespół, od którego już z dala śmierdzi. W oczy rzuca się oczywiście ta okropna nazwa, ale prawdziwe problemy zaczynają się dopiero, gdy poznamy cechy charakterystyczne grupy.
Chodzi rzecz jasna o chorobliwą fiksację na punkcie konceptualizmu, nachalną retromanię i twórczą nadproduktywność. Australijczycy sprawiają przez to wrażenie kompletnych zajawkowiczów i pozerów. Kojarzą się przez to z ludźmi, których zainteresowanie polityką zainicjowało wypełnianie internetowych testów lub, wracając do sfery muzycznej, pozbawionymi czucia szachrajami takimi jak Jacob Collier.
Przyznanie zatem, że Gizzardzi to jednak zespół posiadający spore dozy talentu i potencjału, jest dla mnie czynnością o charakterze słodko-gorzkim. Ten niezwykle podatny na ataki zespół najbardziej doświadczonych neofitów na świecie każdą swoją artystyczną porażkę odpłacał artystycznym sukcesem. Oczywiście największą grupę wśród ich płyt stanowią te gdzieś pomiędzy, średnie, bo ciężko nie czuć powtarzalności, gdy w ofercie mają jakieś 30, czy 40 wydawnictw.
Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava to trzecie wydawnictwo zrealizowane w ramach ich popierdolonego planu na wypuszczenie pięciu pełnoprawnych studyjnych płyt w 2022 roku. Piszę „2022”, a nie „jednym”, bo dokładnie taki sam plan mieli w roku 2017. Poza dzisiejszym gagatkiem, z ich tegorocznych albumów przesłuchałem tylko jeszcze jeden inny, ale już jestem pewien, że tym razem „eksperyment” podziałał znacznie, znacznie lepiej niż 5 lat temu.
Ice, Dea… IDPLML (kurwa, dajcie spokój) to najsilniejsza pozycja w dyskografii Gizzardów, lecz wykazanie dlaczego tak jest, to nie lada wyzwanie. Przymiotniki jakimi możemy opisać tę płytę pasują do wielu innych, nie tak udanych projektów grupy. Chłopy nadal grają sobie tego będącego dla nich punktem wyjściowym brzmieniowo stereotypowego psychodelicznego rocka, ale jest tutaj coś więcej niż na poprzednich albumach prezentujących ich dotychczasowe artystyczne wyżyny.
Wszystko to już z grubsza u nich słyszeliśmy, ale akcenty zostały położone we właściwych miejscach, a potencjał tego, w czym zawsze byli silni, jest należycie wykorzystywany. Chociażby gatunkowo-stylistycznie jest tutaj więcej jazzu i funku niż zazwyczaj („Mój plan na naprawę Polski”), a kompozycje wydają się być bardzo sensowne i zapobiegają poczuciu nudy podczas w końcu ponad godzinnego tripa.
Za najważniejsze uważam natomiast to, że dżemy i solówki nie sprawiają wrażenia płonnego, denerwującego maltretowania strun, czyli tak zwanej INSTRUMENTALNEJ MASTURBACJI. To, co się dzieje na „Ice V” to absolutne mistrzostwo i muzycznie jeden z najlepszych momentów tego roku. Jeśli podchodzicie z rezerwą do spróbowania muzyki Gizzardów, to są one jak najbardziej słuszne, ale IDPLML to doskonały argument, że czasem jednak warto.
03.11.2022