Freddie | 2018 | trap/gangsta | 9/10
Zaskakujące jest dla mnie jak wyrastając z tradycji rockistowskiej tak sobie w tym roku upodobałem hip hop. Szczególnie ten – tak brudny i oderwany od realiów introwertyka z miasta pod Wawką. Długo to we mnie rosło. Po pierwszych odsłuchach pomyślałem sobie, że jest to po prostu płyta dobra, ale z czasem zacząłem zauważać, że gdybym mógł to właściwie nic bym w niej nie zmienił. Freddie Gibbs jest ceniony głównie za swój oldschoolowy album Piñata, który popełnił wraz z legendarnym producentem Madlibem. Dla mnie jednak eponimiczny mixtape jest jego największym osiągnięciem. Na krótkim, 25-minutowym albumie nie doświadczymy żadnych eksperymentów, tylko agresywny trap doprowadzony do perfekcji. Jest tu wszystko, czego wymaga się od takiej formy, a nawet więcej. Flow i delivery Freddiego są na najwyższym poziomie; Gibbs rzadko kiedy się zamyka, bez przerwy przechodzi od jednego chwytliwego wokalnego motywu do drugiego. Samo to by jednak nie zadziałało, gdyby nie doskonała produkcja. Brzmienie albumu w żadnym stopniu nie odstaje od obecnych trendów, ale wyróżnia się wyjątkową jakością. Mocne, minimalistyczne beaty są jednocześnie bardzo przejrzyste i dynamiczne – nie pozwalają słuchaczowi się nudzić i nadają całości surowego charakteru. Podczas słuchania albumu cały czas odczuwam jego kinową narracyjność. Piosenka po piosence, scena po scenie, Gibbs – jak Scorsese – oprowadza nas po przestępczym światku, a odbiorca, początkowo z lekkim wstydem, zaczyna się wciągać w wydarzenia. W moim odczuciu „Freddie” genialnie spełnia rolę jako element muzycznej kroniki lat 10. XXI wieku, ukazujący popularne w niej trendy od najlepszej strony. Wygląda jednak na to, że dopiero w przyszłości będzie miał szansę na właściwe docenienie.
2018, tekst to przerobiona na potrzeby Topki 2018 mini-recenzja albumu dla magazynu Magiel
$oul $old $eparately | 2022 | gangsta rap | 8/10
Freddie Gibbs to jeden z moich ulubionych współczesnych raperów. Gibsztyl przez rapowych neofitów kojarzony jest przeważnie jako gość rapujący na retro bitach, ale to fałszywe przeświadczenie. Dla wybitnego emceka nie ma rapowych wód zbyt głębokich i trapowe oblicze Freddiego cenię sobie równie mocno, jeśli nie nawet mocniej.
$oul $old $eparately to dla 40-letniego rapera pierwsza płyta dla wielkiej wytwórni i dostajemy w niej to, czego powinniśmy się spodziewać po tym opisie. To dobrze wyważony miks brzmień przeszłych i obecnych, jednym razem wyginający się w stronę popu, a innym w stronę true. Wobec bitów na płycie nie mam żadnego zarzutu i dziwię się opiniom głoszącym, że Freddiemu zabrakło silnego bitmejkerskiego nazwiska.
Bo, widzicie, w muzyce Gibbsa tak naprawdę chodzi o niego, a nie jakiś magiczny duet, który czasem zdarza mu się współtworzyć. Ten weteran rozumie coś, co dobrze rozumieją coraz to kolejni nowofalowcy – melodie mają znaczenie. Hip hop potrafi nie tylko tłumaczyć sam siebie, ale też swoich sąsiadów. Tak więc Gibbsowi nie chodzi tylko o to, żeby NA BIT WEJŚĆ TWARDO, ale też by na bit wejść z sensem.
Te pojawiające się na całej płycie mini-hooki Freddiego są dla mnie oczywiście bardzo sensowne, a piosenki całościowo najbardziej chwytliwe – najbardziej interesujące. Takie „Pain & Strife” z Offsetem, czy „Too Much” z Moneybaggiem Yo to dla mnie hajlajty płyty. Pierwsza połowa, na której znajdują się powyższe traczki, wydaje mi się być silniejsza od drugiej, ale to dość typowy problem formy albumowej.
Można się czepiać, że $oul $old $eparately nie dostarcza fascynacji, nie kusi wizją, nie oferuje niczego nowego. To prawda – płyta jest przykładem dziełka argumentującego swoją solidnością. Na nadmiary solidności w nagraniowej ofercie hip-hopu narzekać jednak nie można, a płyty, które nie tylko są wysokojakościowe, ale też nie dające czasu na nudę, powinny być należycie docenione.
06.10.2022