Björk

Fossora | 2022 | muzyka autorska/art pop | 3/10
Jednym z największych rozjazdów opinii, jakie mam z moim kolegostwem z muzycznej sfery jest ocena artystycznego postępu Björk. Doniesienia o aktualnych poczynaniach tej artystki wciąż ich ekscytują, a ja tymczasem moją ciekawość synchronizuję z liczbą sprzedanych przez nią płyt, które z czasem mają coraz mniej cyferek.

Niedługo po paśmie sukcesów z okresu przełomu wieków, Björk Guðmundsdóttir dała nam znać, że jej muzyka autorska nie będzie już korespondowała z trendami światowej muzyki pop. Zamiast tego, od tamtego czasu jej albumy skupiały się głównie na doskonaleniu i poszerzaniu jej własnego, zamkniętego świata. Ostatni rozdział tej historii, który mi się podobał to a-capellowa Medúlla z 2004 roku.

Ktoś może wysunąć kontrargument, że przecież Björk cały czas otwiera się na nowe wpływy. Zgadzam się, ale te wpływy zawsze leżą na terytoriach muzycznego fringe’u. Cechą wyróżniającą Fossory jest koegzystencja elementu twardej tanecznej elektroniki z elementem muzyki kameralnej. Takie połączenie nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek przestrzenią obecną w dzisiejszym krajobrazie muzycznym i niestety nie jest awangardą, jakiej potrzebowaliśmy.

Prawdziwy problem leży w tym, że na Fossorze nie znajduje się muzyka jedynie nieciekawa, a przede wszystkim aktywnie denerwująca. Może gdybym miał większe uznanie wobec form okołooperowych, miałbym większy próg bólu na to wokalne meandrowanie czy klarnetowe chrumkanie, ale jestem jaki jestem i moja reakcja na to waha się między dyskomfortowymi śmiechami, a ściskaniem głowy i liczeniem sekund na zegarze.

Na najnowszym albumie Björk brakuje punktów zaczepienia. Utwory, tak jak sam album, ciągną się niemożebnie i zabijają we mnie poczucie, że to, czego słucham, ma sens. Jak nigdy chce mi się użyć frazesu „sztuka dla sztuki”. Fossora klarownie udowadnia, że w muzyce królowej art popu jest przesadnie dużo artu i krytycznie mało popu. Niestety nic nie zapowiada, by w przyszłości miało się to zmienić.
10.11.2022