Whiplash to nie jest dobry film.

Ostrzeżenie: tekst zawiera spoilery do filmu „Whiplash”.

Wracam pamięcią do 2014 i 2015 roku, kiedy to moja nastoletnia fascynacja sztuka filmową była w szczytowym etapie. Zaznaczanie tysiącom filmów „chcę obejrzeć” na Filmwebie, regularne zaglądanie na Metacritika w poszukiwaniu dzieł z amerykańską (to ważne!) pieczątką jakości i wreszcie oglądanie średnio prawie jednego filmu dziennie by lepiej rozumieć świat dookoła mnie. W przygotowaniu do jak najbardziej kompetentnego zarwania nocki na galę oscarową, zabrałem całą rodzinę na film Whiplash, który kupił mnie jeszcze zanim go obejrzałem. Muzyka od zawsze była dla mnie wielką pasją, a perkusja błyskawiczną odpowiedzią na zadane małemu mnie przez rodziców pytanie o to na jakim instrumencie chciałbym grać. Po wyjściu z sali kinowej, film o wzlotach i upadkach ambitnego perkusisty jazzowego pozostawił mnie w zachwycie i nadziei, że uda mu się zdobyć jak największą liczbę złotych statuetek.

Od paru miesięcy myśli o tych wydarzeniach wracają do mnie częściej, a stało się tak za sprawą dającego wiele do myślenia styczniowego seansu Babilonu, najnowszego filmu Damiena Chazelle’a, reżysera i scenarzysty filmu Whiplash. Oglądanie owego 3-godzinnego epiku w sali kinowej było dla mnie jak bycie raz za razem oblewany kubłem zimnej wody. Babilon okazał się nie tyle według tradycyjnych kryteriów filmem nieudanym, lecz przez swoją bijącą próżność wręcz obraźliwie złym. Takim, którego nie idzie docenić nawet za dobre chęci, bo w ogóle nie uważa się ich za dobre. Kilka dni temu zdecydowałem się wrócić do Whiplasha i w końcu zacząłem rozumieć o co naprawdę chodzi z tym całym Chazelle’em.

Głównym bohaterem filmu jest grany przez Milesa Tellera 19-letni Andrew Neiman, perkusista i pierwszoroczny student renomowanego Konserwatorium Schaffera w Nowym Jorku. Andrew stara się dostać do akademickiego big bandu pod kierownictwem apodyktycznego i okrutnego Terence’a Fletchera (w tej roli J. K. Simmons). By dotrzeć ku swojemu celowi, przechodzi trudną drogę od pretendenta przez zastępcę do głównego perkusisty zespołu. Trudną, ponieważ okupioną cierpieniem fizycznym i psychicznym, za które odpowiadają nadużycia dyrygenta. Fletcher w swojej metodzie panowania nad członkami zespołu uwzględnia między innymi werbalne znęcanie się, fizyczną przemoc i manipulację.

Trzeba oddać Chazelle’owi, że nie czyni z tematu filmu jedynie tła dla historyjki „od zera do bohatera”. Sceny muzyczne, czyli samotne ćwiczenia Andrew, próby z zespołem oraz występy są w filmie najważniejsze. Łatwo wręcz postawić mu zarzut, że są zbyt ważne. Wszystkie elementy spoza pierwszego planu, które mu nie służą, wypadają miernie. Koronnym przykładem jest wątek romantyczny, który zdaje się od razu występować w wersji streszczonej i ledwie wypełniać przykry fabularny obowiązek. Poza głównym duetem jedyne istotne postaci to perkusiści, z którymi Andrew rywalizuje o pozycję w zespole oraz jego ojciec. Przy najpoważniejszych problemach filmu, powyższa wada jawi się jedynie jako nieszkodliwy występek.

Whiplash spektakularnie wykłada się na tym, co najbardziej chce ukazać, zarówno na poziomie przekazu, jak i ilustracji. Zacznijmy od tego pierwszego. Film Chazelle’a ukazuje historię stworzenia geniusza metodą kija. Przez cały seans oglądamy pokaz sadystycznych praktyk Fletchera, by ostatecznie dotrzeć do niesmacznej i amoralnej puenty. Podobno nieważne jest jak się zaczyna, a ważne jak się kończy. W trakcie historii pojawia się wątek samobójstwa byłego ucznia Fletchera, do którego doprowadziły dawne nadużycia nauczyciela. Ta poważna i, co najważniejsze, słuszna krytyka tyranicznego modus operandi zostaje odsunięta na bok w słynnej scenie końcowej.

Podczas niej Andrew występuje w zespole Fletchera, ale okazuje się, że został oszukany w kwestii repertuaru i musi wykonać utwór, którego nie zna. Po tym finalnym już upokorzeniu, Andrew wraca na scenę koncertową, by przejąć dyrekcję nad zespołem, a następnie wykonać długą solówkę, która wyniesie go na poziom jego historycznych idoli. W trakcie owej samowolki Fletcher nareszcie zostaje ujarzmiony i ostatecznie bierze udział w bilateralnej współpracy. Nie da się ukryć, że popis głównego bohatera jest naprawdę imponujący, a scena posiada doskonały przebieg i napięcie, ale wniosek z niej jest taki, że przemocowa metoda jest usprawiedliwiona i skuteczna. Fletcher oraz ojciec Andrew są pod wielkim wrażeniem, oko kamery napawa się widokiem odnoszącego artystyczny sukces protagonisty, a my, widzowie, wiemy, że wydarzenia na ekranie mają charakter inspirujący. Ten zupełnie niedorzeczny happy end przypomina takie bzdurne opinie jak ta, że waterboarding to dobra metoda pozyskiwania informacji od jeńców, inną, że reżim Francisco Franco w sumie nie był taki zły, bo odnotowano wzrost gospodarczy albo jeszcze inną, którą może najlepiej znacie, to jest: „mnie ojciec bił i wyrosłem na porządnego człowieka”.

Wróćmy tymczasem do wcześniejszej myśli o porażce ilustracji, czyli tego w jaki błędny sposób Chazelle obrazuje swoje tematy. Od strony ideowej, Whiplash posiada taką chwalebną cechę, że interesuje się fizycznością i cielesnym trudem, który wiąże się z grą na instrumentach. W tym miejscu pojawia się jednak kolejny fundamentalny problem dzieła, czyli to, że jego twórca brnie w tę stronę za daleko, fiksuje się na niej i nie jest szczególnie chętny do zgłębiania innych aspektów tworzenia muzyki. W filmie brakuje nie tylko zniuansowania, które mogłoby objawić się chociażby w postaci perspektywy społeczno-kulturowej, ale i również prawidłowego potraktowania istoty jazzu, czy ogółem muzyki granej na żywo.

Widać to na przykładzie segmentów, kiedy Andrew w samotności ćwiczy grę. Próby bohatera polegają na tak silnym i szybkim uderzaniu w bębny, że aż z dłoni cieknie mu krew. Każdy, kto sam miał nieco styczności z graniem na instrumentach przy użyciu rąk oczywiście wie, że stają się niezdatne do użycia na długo nim dostaną szansę się autentycznie fizycznie zdzierać. Mimo to, spośród tysiąca opcji na wniknięcie do umysłu postaci, Chazelle, niegdyś sam perkusista, świadomie wybrał akurat tą. Nie wiem czy nie bardziej tragicznie nie wypadają sceny prób zespołowych. W jednej z nich Andrew i para innych bębniarzy w celu otrzymania posady w zespole godzinami próbują na zmianę poprawnie zagrać jeden utwór, a nie udaje im się tylko dlatego, że są za wolni i za słabi. To, co Fletcher każe im grać ma niewiele wspólnego z jazzem, a więcej z popularnymi w ekstremalnych stylach metalu blast beatami. Przeszkodą na drodze do mistrzostwa w Whiplash nie jest brak kreatywności, lub zrozumienia, a niewystarczająco intensywne bicie drewnianymi patykami w skórzane kubły i metalowe płytki.

Przełomowy film Chazelle’a, choć jasno i wyraźnie odżegnuje się od stylu ugrzecznionych i skomercjalizowanych filmów o genialnych muzykach, dąży do tego samego celu, co one, to znaczy inspirowania widza. Mnie Whiplash z całą pewnością już nie inspiruje, ponieważ jego wizja wypada w moich oczach przeraźliwie smutno. Chazelle prezentuje nam świat, w którym najwięcej do powiedzenia mają prymitywne siły i już nieważne czy to zmierzające w twoim kierunku obraźliwe słowa, talerz perkusyjny czy przypadkowa ciężarówka. To świat, w którym harówka,  skrajny indywidualizm, chore ambicje, poczucie wyższości i toksyczna rywalizacja mają większe znaczenie od twojej miłości, twojej esencji.

Mojemu przewartościowaniu Whiplash towarzyszy poczucie żalu. Wciąż dostrzegam w filmie wiele oczywistych zalet. Miles Teller i J.K. Simmons grają swoje role naprawdę wspaniale, a praca kamery, montaż i dźwięk stanowią wzór dla twórców filmowych chcących nadać swoim dziełom dynamiczny charakter. Cóż jednak z tego, skoro to dla mnie tylko warstwa wierzchnia dla naprawdę złej treści? Im dłużej rozmyślam na temat tego filmu, tym gorszy mi się wydaje. Kojarzę wracającą wśród środowisk kinomańskich szyderę z popularnej bzdurki o tym, że na pewnych filmach, by się bawić, trzeba „wyłączyć myślenie”. Zazwyczaj wyobrażałem sobie, że ma ona dotyczyć takich produkcji jak seria Transformers. Obawiam się, że dzisiaj prędzej zaaplikowałbym ten banał do kina Damiena Chazelle’a.

24.05.2023