Rok 2022 był dla mnie najlepszy. Psychicznie i fizycznie czuję się lepiej niż kiedykolwiek, a liczony materialnie poziom życia wzrósł. Znalazłem system dla rozwijania mojej pasji muzycznej, dzięki czemu mam czas i energię do pisania o muzyce jak i nagrywania własnej. Wszystko zapowiada, że szczęśliwa passa będzie kontynuowana w 2023.
W 2022 odsłuchałem 683 nieznanych mi wcześniej płyt (spadek o 4,07% względem 2021) z czego 228 z 2022 roku (wzrost o 47,09% oraz mój osobisty rekord!). Dzięki temu ostatniemu udało się poszerzyć moją listę do 25 pozycji, a to wcześniej zdarzyło się tylko raz, przy jej pierwszej edycji. Wciąż czuję, że wiele muzyki mnie ominęło i liczę, że topka płyt z 2023 będzie jeszcze dłuższa. Nie przeciągając dłużej, zapraszam do czytania!
25. Freddie Gibbs – $oul $old $eparately | gangsta rap |

Freddie Gibbs to jeden z moich ulubionych współczesnych raperów. Gibsztyl przez rapowych neofitów kojarzony jest przeważnie jako gość rapujący na retro bitach, ale to fałszywe przeświadczenie. Dla wybitnego emceka nie ma rapowych wód zbyt głębokich i trapowe oblicze Freddiego cenię sobie równie mocno, jeśli nie nawet mocniej.
$oul $old $eparately to dla 40-letniego rapera pierwsza płyta dla wielkiej wytwórni i dostajemy w niej to, czego powinniśmy się spodziewać po tym opisie. To dobrze wyważony miks brzmień przeszłych i obecnych, jednym razem wyginający się w stronę popu, a innym w stronę true. Wobec bitów na płycie nie mam żadnego zarzutu i dziwię się opiniom głoszącym, że Freddiemu zabrakło silnego bitmejkerskiego nazwiska.
Bo, widzicie, w muzyce Gibbsa tak naprawdę chodzi o niego, a nie jakiś magiczny duet, który czasem zdarza mu się współtworzyć. Ten weteran rozumie coś, co dobrze rozumieją coraz to kolejni nowofalowcy – melodie mają znaczenie. Hip-hop potrafi nie tylko tłumaczyć sam siebie, ale też swoich sąsiadów. Tak więc Gibbsowi nie chodzi tylko o to, żeby NA BIT WEJŚĆ TWARDO, ale też by na bit wejść z sensem.
Te pojawiające się na całej płycie mini-hooki Freddiego są dla mnie oczywiście bardzo sensowne, a piosenki całościowo najbardziej chwytliwe – najbardziej interesujące. Takie „Pain & Strife” z Offsetem, czy „Too Much” z Moneybaggiem Yo to dla mnie hajlajty płyty. Pierwsza połowa, na której znajdują się powyższe traczki, wydaje mi się być silniejsza od drugiej, ale to dość typowy problem formy albumowej.
Można się czepiać, że $oul $old $eparately nie dostarcza fascynacji, nie kusi wizją, nie oferuje niczego nowego. To prawda – płyta jest przykładem dziełka argumentującego swoją solidnością. Na nadmiary solidności w nagraniowej ofercie hip-hopu narzekać jednak nie można, a płyty, które nie tylko są wysokojakościowe, ale też nie dające czasu na nudę, powinny być należycie docenione.
(oryginalna recenzja z października 2022)
24. The Mars Volta – The Mars Volta | psychodeliczny pop/rock |

Odkąd zdecydowałem się zapoznać z twórczością The Mars Volta (a było to ponad 6 lat temu), miałem do grupy stosunek jednoznacznie negatywny. Kierowanie się w stronę twardego, konstrukcyjnie nie raz wysługującego się motywem deus ex machina proga, to zupełnie nie moja szkoła songwriterskich komplikacji. Sprawdzanie dyskografii odpuściłem sobie po The Bedlam in Goliath, bo miałem dość wkurwiania się na ten losowy, pompatyczny jazgot.
Do nowego, zrealizowanego po długiej przerwie twórczej nagrania grupy podchodziłem zatem z rezerwą, nawet mimo informacji, że autorzy ukrócili swoje progowe zakusy. W końcu powrotny album At the Drive-In, czyli innego zespołu, za którym również stoi duet Cedrica Bixlera-Zavali i Omara Rodrígueza-Lopeza, okazał się nie być szczególnie udany. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że The Mars Volta w 2022 roku stało się nie tyle zespołem słuchalnym, ale naprawdę bardzo dobrym.
Oferowany przez grupę miks gatunkowo-stylistyczny to coś, nad czym publika do tej pory nie może się zgodzić. Odrzucam kulawy kompromis użytkowników Rate Your Music, że jest to płyta art popowa, a rzucone na wiatr twierdzenie z recenzji Pitchforka o „karaibskim yacht rocku” mogę tylko wyśmiać. W moim odczuciu brzmienia na self-titled są dość typowe dla współczesnej miękkiej psychodelii, reprezentowanej przez takich artystów jak Mild High Club, czy Vinyl Williams.
Same piosenki nareszcie znajdują dla siebie punkty zaczepienia; nie męczą i nie nadużywają swojej gościnności w uszach słuchacza. Nie można do końca stwierdzić, że The Mars Volta poszło w pop, bo melodie często są, no właśnie, psychodelicznie wykręcone, a rytmy bywają gęste i skomplikowane tak, jak w poprzednim obliczu zespołu. Wyzbyte agresywności i tłoku brzmienie sprawia jednak, że trudno nie docenić udanych, nierzadko chwytliwych motywów. Taka mieszanka jest dla mnie po prostu zajebiście przyjemna.
Przestymulowani fani poprzednich płyt krytykują The Mars Volta za rzekomą nudę i miałkość. Mogę się zgodzić, że na płycie nie znajdziemy jakichś nieziemskich utworów, ale będę jej zawzięcie bronił jako wydawnictwa silnego swoją syntezą. Nowe elementy są tutaj odświeżającymi, pozytywnymi zmianami, a stare przestają być wadliwe, bo czuć, że muzyka, na którą się składają w końcu ma wyższy cel niż gmatwanie dla gmatwania. Dzisiejsi MARS VOLCI wciąż gmatwają, ale pierwszy raz robią to z luzem i wyczuciem.
(oryginalna recenzja z października 2022)
23. Tony Shnnow – Reflexions | trap |

Przyznajmy przed samymi sobą, że w postrzeganiu artystów zawsze bierzemy pod uwagę czynnik fajności, czy z angielska „coolness factor”. Nieważne jak definiujecie cool, macie gdzieś tam w głowie zakodowane, z czyją piosenką możecie się pokazać na soszjalach, a z czyją nie. Nie było edycji tej listy, podczas redagowania której, nie myślałem o tym, jak gorący, czy zimny będzie wasz odbiór poszczególnych pozycji.
Poziom coolu Tony’ego Shhnowa jest prawdopodobnie wyższy od kogokolwiek innego uwzględnionego w tym zestawieniu. O sytuowanym w undergroundzie raperze od kilku lat powoli robi się coraz głośniej, głównie za sprawą jego wkładu w rozwój trapowego stylu zwanego plugg. Choć Reflexions nie zawiera wiele pluggu (w tym miejscu odsyłam do Plug Motivation, jego innego mikstejpu z 2022 roku), to jest to bardzo dobra okazja do pierwszego spotkania z muzyką Shhnowa.
W porządku, to z skąd się ten cool bierze? Między innymi z finezji, z jaką Tony płynie na podkładach. Nasz bohater znajduje rzadko spotykany, rozumiany na różne sposoby balans między przejęciem, a wyjebaniem. Shhnow, zależnie od momentu, potrafi trzymać się bitu silnie, jak zawodowy tenisista trzyma rakietę lub lekko, jak niesłusznie nieodkryty malarz trzyma pędzel. Ponadto, mimo że przeważnie rapuje z podniesionym głosem, czuć od niego swobodę, jakiej ze świecą szukać u wielu kodeinistów w grze.
Nawijarski talent Shhnowa napędza jego kreatywność, która objawia się nie tylko przez rozmaitość flowów, ale i dobór podkładów. Te na Reflexions są stylistycznie zróżnicowane, ale występujące razem w pełnej harmonii. Można się przyczepić do albumu, że chwilami wydaje się tracić skupienie, a miks jest traktowany z powszechną na mikstejpach umiarkowaną powagą, ale nie da się odmówić, że to, czego słuchamy, to wyraźny powiew świeżości.
PS. Dawno nie słyszałem tak zabawnego skita jak „Rick Rap Radio Skit”.
22. The 1975 – Being Funny in a Foreign Language | pop rock/pop |

The 1975 w mojej głowie figuruje jako ostatni wielki zespół rockowy. Nic nie stało na przeszkodzie by grupa spieniężyła swój potencjał idąc drogą jakichś Imagine Dragons czy Twenty One Pilots lub, z drugiej mańki, The Killers czy Arctic Monkeys, ale wybrała swoją własną.
To grupa rockowa na sposób klasyczny, nieco już zapomniany. The 1975 nie dopuszcza poglądu, według którego rock nie ubiega się o bycie popem i pozycję w muzycznym centrum. Matty Healy z ekipą idą na wiele gatunkowych ustępstw i odrzucają ortodoksję, ale zachowują misję i trzon ideowy. Chyba nie trzeba dodawać, że są przy tym utalentowani, osłuchani i pełni pasji.
To swoiste rock fusion jest kluczem dla całej studyjnej oferty zespołu. Mnogość jawnych inspiracji przeróżnymi brzmieniami, czy nawet konkretnymi wykonawcami i piosenkami, owocowała wydawnictwami bogatymi i fascynującymi – takimi, które chciało się wielokrotnie odsłuchiwać i krok po kroku rozwiązywać.
Najnowsza płyta The 1975 to korekta po poprzedniej, przełądowanym, za długim Notes on a Conditional Form. Being Funny in a Foreign Language trwa tylko 44 minuty i po raz pierwszy od debiutu sprawia wrażenie bycia zrealizowanym wedle formuły zwykłego zbioru piosenek bez miejsca dla międzypiosenkowej nitki ciągłości, czy ogólnego narracyjnego spoiwa.
Takie podejście ma swoje zalety i wady. Z jednej strony Being Funny… bez żadnego wysiłku podoba się już za pierwszym odsłuchem. Z drugiej strony przez mniej podjętego ryzyka (wycięto przede wszystkim elektronikę i ambient) nie ma w sobie pierwiastka wielkości czy wybitności jakim cechują się takie I like it when you sleep… i A Brief Inquiry.…
Jest tu parę piosenek, które mnie nieszczególnie ruszają, ale w głowie mam tylko myśli o tych, które to robią. Na „Happiness” chłopaki realizują swoją niezawodną recepturę na discowego light rocka, na „Oh Caroline” oferują swój tejk na yacht rocka (patrz: „All Night Long” Lionela Richiego), a „About You” to skuteczne katartiko pokroju „Heroes” Bowiego.
Being Funny in a Foreign Language nie da się nazwać topowym osiągnięciem zespołu, ale jest to materiał niewątpliwie zadowalający i należycie odpowiadający na moje oczekiwania wobec The 1975. To nie od dziś najlepsza muzyka rockowa, jaką możemy wyłowić ze ścisłego mainstreamu i jestem wdzięczny, że mogę się nią cieszyć w czasie rzeczywistym.
(oryginalna recenzja z października 2022)
21. The Soft Pink Truth – Is It Going to Get Any Deeper than This? | house/progresywna elektronika

Drew Daniel, czyli połowa elektronicznego duetu Matmos, pojawia się na mojej topce już drugi raz. Z racji, że to niepierwsze tego rodzaju wydarzenie, chyba mogę już w tym momencie założyć nieformalny Klub Przyjaciół Disco Musicam. Autor takich płyt jak dziś omawiana i Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase? robi muzykę, która mi się podoba, bo jej autor rozumie wiele rzeczy tak jak ja.
Rozumie chociażby rozrywkę, w tym humor i zabawę. Daniel wie, że bez tłustych bitów i wyraźnych funky basów nic z tego nie będzie. To są rzeczy podstawowe, ale istota kryje się w szczegółach. Sample The Soft Pink Truth są mocno niestandardowe, wszechstronne i subtelnie komiczne. Emanują własną, niepodrabialną wrażliwością, o odtworzeniu której heteroseksualiści mogą sobie tylko pomarzyć.
Daniel jest profesorem akademickim i w jego dziełach często daje słuchaczowi czas na DUMANIE. Na płycie są znaczące przerwy na tak zwaną „elektronikę do słuchania w domu” i one mnie na początku nieco odpychały. Z czasem jednak spodobały mi się bardziej, bo IIGTGADTT (bruh) to – podobnie jak ostatnio – materiał na wielokrotne posiedzenia. W kategorii muzyki tanecznej jak i mózgowej jest to, cóż, topka.
20. Nas – King’s Disease III | hip-hop/boom bap |

Podchodząc do nowej płyty Nasa nie spodziewałem się niczego specjalnego. Dlaczego miałbym? Nasir Jones znany jest z wielkiej rozpiętości jakościowej swoich albumów i po wyśmienitym Magic z zeszłego roku należałoby się spodziewać czegoś poprawnego, jeśli nie nawet nudnego. Po odsłuchu King’s Disease III doszedłem jednak do wniosku, że nowojorski raper dokonuje obecnie czegoś niezwykłego, zarówno w historii hip-hopu jak i odbiorze swojej postaci.
Nas A.D. 2022 wymienia goszczące w naszych głowach pytanie „czy to będzie dobre?” na „jak to się stało, że to jest dobre?” Sięgający pięćdziesiątki emcek jest autorem chyba największego comebacku w historii gatunku. Wskażcie mi innego rapera, który dekady od debiutu może pochwalić się awansem z pozycji autora jednej wybitnej płyty i kilku bardzo dobrych do pozycji autora wypuszczającego świetne płyty, jedna za drugą.
„Jak to się stało, że to jest dobre?” No właśnie. Nas nie od wczoraj stara się w ramach swojej marki rozwiązać klasyczne dla muzyka w średnim wieku zadanie i znaleźć złoty środek między staromodnym „graniem”, a nowoczesnym. Po latach prób i błędów Nas zatrzymał się na dłużej przy właściwym producencie, Hit-Boyu, z którym już od 4 płyt doskonalą swoją metodę. Ich chemia wylewa się na „taśmę” w coraz większych ilościach.
WKD3 właśnie chodzi o to, co jest dla mnie podstawą wyróżniającej się płyty rapowej, czyli o wyśmienitą syntezę prac nawijacza i bitmejkera. Kondycja Nasa na płycie doskonale odzwierciedla tą z koncertu na tegorocznym OWF-ie. To z jaką pewnością siebie i dokładnością facet potrafił przez ponad godzinę bez zadyszki wypluwać sto słów na minutę mnie zachwyciło. A bity? Te są pełne życia i zwrotów akcji; sprawiają, że przez cały czas trwania płyta głowa sama się buja.
Kaz Bałagane w śmiechowym wejściu na „Prosciutto crudo” sugerował, że Nas ma najlepszą hip-hopową dyskografię. Ostatnie poczynania nowojorczyka sprawiają, że na poważnie rozważam prawdziwość tego stwierdzenia. Czy na pewno lepszą dyskografią jest ta bez skazy od tej, której każde jej rozwinięcie to potencjalne zaskoczenie i emocje? Na to odpowiedzcie już sobie sami.
(oryginalna recenzja z listopada 2022)
19. Jockstrap – I Love You Jennifer B | art pop |

Nie wytrzymam już. Moja skrzynka pocztowa jest zapchana listami, których treść brzmi z grubsza tak: „Drogi Disco, dlaczego jesteś tak nastawiony przeciwko art popowi? Czy nie dopuszczasz opcji, wedle której muzyka popowa służy nie tylko zaspokajaniu potrzeb niższych, ale i wyższych?” Po pierwsze, nie nazywam się Disco, a Bartosz, a po drugie – nevermind the bollocks, here’s Jockstrap.
Pierwsze spotkania nie należały do najłatwiejszych. Co się dzieje na tych epkach? O co wam chodzi? Tu komputerowe łyju-łyju, tu muzyka z windy, a tutaj jakieś szuru-buru MIAZGOTY z zasranym Injury Reserve. Całe szczęście, na debiutanckim albumie I Love You Jennifer B lekcje zostały odrobione z nawiązką.
Już po pierwszym odsłuchu płyty nie da się uniknąć wrażenia, że mamy do czynienia z projektem planowanym jako dzieło wysokiej wagi. Zarówno eklektyczny dobór gatunków oraz stylów, jak i wyważone ich splatanie, sprawiają, że do nagrania bardziej pasuje przymiotnik „klasyczne” niż „awangardowe”. JOCKSTRAPSI mają tutaj już więcej wspólnego ze Sweet Trip niż 100 gecs.
A najlepsze jest, że oni właściwie potrafią pisać zajebiste piosenki. Wspaniałe zwroty akcji, to całe skakanie od glitch-dustrialu do kołysanek na akustyku działa, bo jest kompozycyjnie bogate, ale sprzyjające słuchaczowi w rozpoznawaniu wzorów. I jeszcze jedno – znajdźcie mi w muzie z 2022 roku takie wzruszające zaśpiewy, jakie dostajemy od wokalistki Georgii Ellery w chociażby takim epickim „Concrete Over Water”. No nie znajdziecie.
I Love You Jennifer B to fascynujący album. Nie jest leniwym, chaotycznym strumieniem świadomości, a naprawdę przemyślaną muzyczną opowieścią, której każdy rozdział-piosenka ma coś nowego i innego do powiedzenia. Nie spodziewałem się, że możemy otrzymać tak ciekawą muzykę od zespołu mającego członkowskie powiązanie z kolektywem Black Country, New Road.
18. Melody’s Echo Chamber – Emotional Eternal | psychodeliczny pop/rock |

Przez długi czas miałem dość umiarkowany stosunek do Melody Prochet. Z uwagi na powiązania osobiste i gros muzycznych podobieństw o byłej dziewczynie Tame Impali za łatwo się myśli przez porównania do Tame Impali. W 2022 role się odwróciły i kiedy Kevin Parker kolejny rok przykrywa kryzys twórczy intensywnym koncertowaniem Melody przejmuje pałeczkę i POKAZUJE JAK TO SIĘ ROBI.
Emotional Eternal jest w stylu soft psychodelii płytą nieprzeciętną, bo nie zadowala się jedynie dostarczaniem ciepłego, komfortowego brzmienia. Jest tu ono bardzo typowe dla nagrań z nurtu, ale też solidne i miejscami wybijające się ponad przeciętność. To, co sam album wybija ponad przeciętność, to jego kompozycje.
Tu z całą pewnością naprzód wysuwa się sam początek albumu. Tytułowy otwieracz, „Looking Backward” i „Pyramids in the Clouds” to traki-lewitaki, czyli że słuchając ich czujesz, że się unosisz. Po nich nie ma już takich bangerów, a raczej wysoce kompetentne wyczerpywanie tematu, które wraz z rosnącą liczbą odsłuchów robi się coraz przyjemniejsze.
17. Two Shell – Icons | UK bass |

Tyle lat się wymykałem, aż w końcu musiałem pęknąć. Odkąd tworzę te topki jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby zagościła na nich muzyka określana jako „UK bass”. Podstawiony pod ścianę z pistoletem przy skroni posikałbym się zanim bym zdefiniował odrębne cechy tego stylu tanecznej elektroniki. To moja szara strefa, to moja stronniczość. Wiecie, ja taki popowo-rockowo-soulowy chłopak jestem. O style mógłbym się z wami kłócić w tych terytoriach.
To, co liczy się w tej 24-minutowej epce, to napięcie. Icons ewidentnie jest materiałem o wysokim woltażu, bo muzycznie ciągle coś tu się dzieje. Nie wystarczają intensywne bity i syntezatorowe dźgnięcia (z ang. stabs). Dziełko to jest wypełnione wszelkiego rodzaju cienko krojonymi, wysoce zagęszczonymi samplami, których nie idzie zliczyć.
Brzmienie całości jest cyfrowo syntetyczne, chłodne oraz krystalicznie czyste. Może dlatego, że jestem sympatykiem kojarzącego się z analogiem ciepełka i brzmieniowej „stratliwości”, takie wydawnictwa jak Icons, nie pojawiają się zbyt często na moich listach. W takich okolicznościach moja polecajka powinna być traktowana nieco poważniej niż zazwyczaj, gdyż londyński duet tchnął życie w muzykę, w której tak często życia mi brakuje.
16. Zguba – Znój| ambient/drony |

Zguba to projekt, który mógłby się pojawić na mojej liście ulubionych płyt roku w charakterze powrotnym gdyby nie to, że wyśmienitą Potwarz z 2019 roku poznałem wiele miesięcy za późno. Mało brakowało, a ze Znojem mogło być podobnie, bo kompletnie przeleciał mi pod radarem i zapoznałem się z nim pod sam koniec roku. Całe szczęście, że się udało!
Jednym z ciekawszych zagadnień odnośnie muzyki ambientowej jest dla mnie kwestia jego emocjonalności. Zaskakuje mnie jak wiele wydawnictw w tym gatunku unika emocjonowania słuchacza lub robi to w sposób przesadnie dyskretny. Nie ma w tym nic złego, bo jeden ambient nadaje się do oglądania przyrody przez szybę pociągu, a drugi do zasypiania, ale ciekawi mnie, że tak mało ambientu, z którym się stykam obiera na cel wywoływanie emocji zamiast ich wyciszania.
Znój z całą pewnością należy do ambientów emocjonalnych. Płytę przez 40 minut zalewają odgłosy tak intensywne w mocy, że aż urastające do rangi ściany dźwięku. Składają się głównie z zapętleń chorałowych i smyczkowych, co, jak możecie się domyślić, tworzy wysoce podniosłą atmosferę. To właśnie w brzmieniowej sile albumu dopatruję się odpowiedzi, dlaczego tak bardzo spodobał się moim znajomym, jak i międzynarodowej społeczności w internecie.
Jest w tym trochę melancholii Basinskiego, człowieczej implozji The Caretakera i ceremonialnego natchnienia katolickiego obrzędu. Tytuły płyty i utworów narzucają ponurą interpretację docierających do uszu dźwięków, ale prawdziwy smutek odczuwałbym, gdybym się nudził. Znój to, co najważniejsze, odsłuch, który angażuje przez cały czas swojego trwania i nie pozwala na zostanie obojętnym.
15. Malibu – Palaces of Pity | ambient |

Mam sporą zagwozdkę próbując wtrącić moje trzy grosze na temat najnowszej epki artystki kryjącej się za pseudonimem Malibu. Ta obecna na mojej liście albumów 2020 roku jako DJ Lostboi producentka ma niezwykły talent w tworzeniu własnego muzycznego świata wypełnionego spokojem. Od lat jest konsekwentna w swoim działaniu i objawia się to tym, że Palaces of Pity brzmi bardzo, bardzo podobnie do jej poprzednich wydawnictw, szczególnie do omawianego już przeze mnie The Blue Stallion. I ja to, jak widzicie, kupuję. Uważam, że próba formułowania nowych interpretacji, kiedy stare się wciąż trzymają sprawiła by więcej szkody niż pożytku, dlatego przeklejam wam kluczową część mini-recenzji The Blue Stallion.
„Eteryczne, anielskie syntezatory i sample kierują uwagę na piękny, wygenerowany teren i dają błogie uczucie doznawania wyjątkowej i nieskrępowanej przestrzeni. Na równi z pierwszymi skojarzeniami, brzmienie albumiku odwołuje się do określonych trendów w ambiencie przełomu wieków. Elektroniczne new age, styl „chill out” przepełniają wydawnictwo aż do wylania się na tapetową okładkę. Do momentu poznania tego małego obrazu wielkiej starodigitalowej natury jeszcze nie słyszałem żadnej współczesnej i profesjonalnej, a zarazem poruszającej i kompletnej wariacji nad dźwiękiem startowym Windowsa 98.”
14. Mr. Twin Sister – Upright and Even | disco-house/jazz |

Dawanie pełnoprawnego uznania materiałom dodatkowym względem głównych, czy może nawet stawianie ich ze sobą na równi, zawsze nosiło znamiona najnudniejszego, najmniej cool zabiegu przy polecaniu dobrej muzyki. Bardzo często jedyny argument, jaki masz, to ten, że jest „więcej dobra” i to samo można powiedzieć o nowej epce Mr. Twin Sister, ale… nie do końca.
Upright and Even jest kontynuacją niedokończonych wątków z Al mundo azul. Zdaje się, że epka ta istnieje jedynie, by zaprezentować dwa długie, zajmujące zdecydowaną większość wydawnictwa utwory „Resort” i „Upright and Even”. Poza nimi, otrzymaliśmy tylko krótkie elektroniczne intro „Tommie” i, będący najbliżej klimatu poprzedniej płyty, funk-popowy cut o nazwie „Me Contuviste”.
Chciałbym zwrócić uwagę na te dwa pierwsze, bo to całkiem głębokie, jak na długość utworu, wyprawy w rejony odpowiednio nu-disco i mrocznawego jazzu. Może i są one odrzutami, ale łatwiej przychodzi je traktować w charakterze zgrabnych, bardzo udanych popisówek. Udowadniają one, że grupa, koniec końców, popowa może mieć wielki talent „do grania”, jak i szerokie horyzonty inspiracji. Mr. Twin Sister to jeden z niewielu zespołów, które tak zgrabnie potrafią łączyć świat muzyki organicznej ze światem muzyki syntetycznej.
13. Daniel Rossen – You Belong There | progresywny/psychodeliczny/kameralny folk |

Ze wszystkich scenariuszy dotyczących mojego (nie)rozdania nagród, ten o wślizgnięciu się do niego solowego członka 20-letniego zespołu indie rockowego, jest jednym z najmniej prawdopodobnych. Daniel Rossen, muzyk rozpadającego się Grizzly Bear, już dekadę temu dał nam małą podpowiedź, odnośnie do tego, jakie rytmy naprawdę grają w jego głowie, za pośrednictwem epki Silent Hour/Golden Mile.
Małą, ponieważ omawiane przeze mnie You Belong There, to nie żadna indie-folkszczyzna, a jawna, zamaszysta próba dołączenia do grona gitarowych bardów wczesnego XXI wieku. Od materiału AŻ ŚMIERDZI inspiracjami święcącego triumfy w pierwszej połowie lat 70. nurtem magicznie wykręconej piosenki autorskiej i chętnie podzieliłbym się z wami konkretnymi porównaniami, gdybym tylko ów nurt wystarczająco zgłębił.
Słowo „magicznie” ma tu dla mnie spore znaczenie. Jeśli twoja wizja rocka jest progresywna, widzę ciebie jako kogoś, dla kogo piękno muzyki objawia się w podobny sposób, co piękno wizualnych przedstawień wybranych problemów matematycznych. Jeśli twoja wizja muzyki z okolic folkowych jest progresywna, od razu zadaję sobie pytanie, czy nawiedził cię anioł, czy może raczej demon. Słuchając You Belong There, odnoszę wrażenie, że jestem świadkiem walki obu tych nadprzyrodzonych bytów.
Melodie na płycie podążają drogą staroszkolnej muzyki progresywno-psychodeliczno-barokowej, takiej powstałej w czasach, kiedy określenia „progresywny”, „psychodeliczny” i „barokowy” były do pewnego stopnia synonimiczne. Rossen przyciemnia swoje utwory w sposób prześliczny – a może bardziej przyziemnie – w moim guście, tak, jak ja przyciemniam własne. Podczas odsłuchu zwróćcie uwagę na to, jakich następujących nutek (szczególnie w kadencjach) się spodziewacie i rozkoszujcie się tymi wszystkimi zmyłkami.
Nie można do końca stwierdzić, że duch nawiedzający tę muzykę obudzi w tobie diabła. W tym szaleństwie na wierzch często wyłazi perwersyjna błogość i spokój. Rossen powtarza tutaj małą prawdę na temat muzyki psychodelicznej, która mówi, że bad trip jest tylko wtedy, kiedy tego wszystkiego nie rozumiesz. Mnie nie pytaj, ja nietrzeźwy potrafię odnaleźć się w muzyce z popierdoleńczej fazy Tima Buckleya (Lorca, Starsailor).
Cała ta magia jest jednak podatna na czynniki zewnętrzne. You Belong There to płyta silnie podatna na moje osobiste zmiany atmosferyczne. Na każdy dzień, kiedy potrafię ją przyswoić w całości jak siedmiolatek Big Milka po niedzielnej mszy, przypada dzień, kiedy czuję, że jej ciężar gatunkowy mnie przerasta. To nie jest twój seans na odreagowanie po wyczerpującej pracy, a na ten kiedy jesteś w Stanie Gotowości. Jesteś?
12. Vince Staples – Ramona Park Broke My Heart | west coast |

Po zapytaniu moich obserwatorów o największe muzyczne zawody ubiegłego roku, nowa płytka Vince’a pojawiała się bardzo często. Po każdej kolejnej odpowiedzi z uwzględnieniem Ramony, jak ten kaloryfer, mówiłem do ekranu „Czy jesteś niedogrzany?”. Możliwe, że to pytanie wcale nie jest bezzasadne – Staples nie sieje tutaj ognia, występuje w swojej najmniej agresywnej odsłonie.
Zbiór zwyczajowych opowieści z krainy miłości i przemocy znajduje na tym wydaniu doskonałą sobie formę. Nie chodzi mi tylko o to, że Vince w końcu nie ma czelności rzucać nam króciutkiej płytki pełnej skitów z poczty głosowej, ale też o atmosferę powstałą z relacji słowa i podkładu.
Vince dostarcza swoje linijki z kamienną twarzą, ale czuć, że pod spodem kryją się emocje szukające ucieczki. Na jego ekspresji korzystają szczególnie kawałki midtempo i downbeatowe, których chłodne podkłady przypominają te Drake’a z pierwszej połowy zeszłej dekady. Z kolei upbeaty zawierają świetne hooki, ale są wyważone, nie biją bezmyślną imprezowością. „Aye! (Free the Homies)”, „Magic”, „Papercuts” czy „Lemonade” to te całe mityczne „low-key bangery”
Ramona Park Broke My Heart to płyta na kalifornijski sposób luźna i na swój własny intymna. Poza tym, co widać gołym okiem, istotna jest również warstwa tego, czego z wierzchu nie widać. Słuchając jej czuję się jak na ostatnim spacerze po plaży w trakcie wyjazdu wypoczynkowego. Spalony kark, przegrzana głowa, kończąca się wolność od zmartwień i wewnętrzne rozprawy, czy wyciągam z tego momentu tyle, ile mogę.
11. Confidence Man – Tilt | house |

Już układając topkę 2018 roku zastanawiałem się, czy nie przyznaję pozycji w zestawieniu takiemu projektowi jak Confidence Man na wyrost. Powiedzmy sobie szczerze, muzycy tej grupy, choć mają świetny zmysł do melodii, nie tworzą jakichś wybitnych «piosenek». Po odsłuchu Tilt moja wiara w zespół zaczyna już nabierać jakichś kształtów. Zmysł do melodii to jedno, ale dopiero teraz doceniam zmysł do stylu. Tak jak debiut w przede wszystkim zajmował się odtworzeniem LCD-Soundsystemowego miksu dyskotekowych rytmów z gitarami i „zadziornymi” wokalami, tak na tegorocznej płytce znajduje się melanż przeróżnych nurtów i brzmień muzyki tanecznej. To właśnie w inspiracjach leży siła Tilta. Przez 45 minut trwania płyty eksplorowane są takie retro-style jak italo i eurodance, ale też dzisiejsze, skrajnie komercyjne brzmienia, jakie można usłyszeć na jakiejś składance o tytule typu „Summer Dance Mix 2022” z 30 milionami odsłon na Youtubie. Całość zachowuje impertynencki ton poprzednika, w tym momencie najwyraźniejszy punkt wyróżniający Confidence Man od innych bliskich duchowo EDM-owych grup. 3,5 roku temu pisałem o KONFIDENSACH, że nagrali moją taneczną płytę roku. Czy będzie tak samo w tym przypadku? Być może. Wiem tylko tyle, że będę sobie nieraz myślał, że te zawadiackie wokale, cukierkowy klimat i kolorki zasługują na kłirowy spin.
(oryginalna recenzja z czerwca 2022)
10. Brothertiger – Brothertiger | sophisti-pop/chillwave |

Obecność tego zawodnika na mojej liście jest zasługą, będącego na bieżąco ze wszelkimi premierami jak mało kto, użytkownika bladyrasta, który postanowił mnie otagować pod powyższym znaleziskiem. Skubany dobrze wie, do jakiej kliki się zaliczam, bo miękka syntezatorowa muza to moje core’owe terytoria.
Choć Brothertiger wywodzi się z oryginalnej sceny chillwave’owej (lato 2009, pamiętamy xoxo), chillwave to nie do końca dokładne określenie dla self-titled. Płyta ta jest bardzo udaną próbą kompleksowego odtworzenia stylu sophisti-popowego. Kompleksowego, bo sophisti są tutaj nie tylko elegancki aranż i brzmienie, ale też elegancki sposób pisania piosenek. Pojawiająca się miejscami charakterystyczna harmonijka zdradza inspirację Prefab Sprout z okresu Jordan: The Comeback.
W swoim pastiszu Brothertiger nie ogranicza się jedynie do sophisti. Czasami pojawiają się tutaj żywsze rytmy rodem z new jack swingu, a na takim „Summer Wave ‘98” mamy już bit downtempo. „Heaven” z kolei od pewnego momentu powtarza groove „Everybody Wants to Rule the World” Tears for Fears.
Dla mnie Brothertiger jest przede wszystkim doświadczeniem estetyczno-zmysłowym. Potężna lawina syntezatorowych dźwięków przenosi mnie do wirtualnego świata wewnątrz Yamahy DX7. Tam zwiedzam cyfrowe krajobrazy do momentu, kiedy instrument zaczyna topić się od intensywności działania. Ja razem z nim, aż w końcu elektroniczna fala zmywa mnie z powrotem do rzeczywistości.
9. Ćpaj Stajl – Złoty strzał | hip-hop |

Siedzę sobie, gapię się w ścianę i myślę. O co chodzi z tym Ćpaj Stajlem? Dlaczego są wyjątkowi? Czym się tak wyróżniają? Pytania się mnożą, aż w końcu docieram do najważniejszego do tej pory: czy są, albo byli w Polsce jacyś raperzy czy grupy hip-hopowe, którym można było powierzyć kompletne zaufanie pod względem jakości ich przyszłych wydawnictw? Ktoś, kto się zna bardziej w temacie może powie mi, że tak, ale mi poza Ćpaj Stajlem nie przychodzi do głowy nic.
Samo powiedzieć, że ĆS (CIE-ES) jest solidny, to jedynie skrobanie po powierzchni. Ekipa z Krakowa jest świetna w tym co robi z konkretnych powodów. Niektóre z nich są i dla mnie i dla was oczywiste, tak jak chociażby ten, że członkowie składu, to topowi plastycy w dziedzinie gry rytmiczno-słownej. Ja, gdy wystarczająco nagapiłem się na tę ścianę, wymyśliłem inną przyczynę, z której, wydaje mi się, wyrasta wiele innych.
Chłopaki z Ćpaj Stajlu po prostu nienawidzą, kurwa, nudy. W piosenkach grupy non stop coś się dzieje. Objawia się to chociażby w eklektycznym profilu bitów, które lawirując między nowocześniejszymi stylami, a starszymi tworzą złoty strzał środek. Na Złotym strzale raperzy nawijają najczęściej na podkładach w stylu retro. Dużo tu g-funków i boom bapów, ale znajduje się również miejsce dla rytmów rocka i synthwave’u. Taka trapująca „Krowodrza” pod tym względem wyróżnia się na tle reszty.
Słychać to także po strukturze utworów. Słuchając piosenki Ćpaj Stajlu bardzo często masz do czynienia z zestawem „dwa w jednym” lub nawet i bardziej rozszerzonym. Gęstość akcji to oczywiście nie tylko jej zwroty w postaci zmian bitów, ale też choćby częste rotacje nawijaczy, czy natłok ozdobnych sampli. Dynamiki obecnej na ćpajstajlowych numerach nie doświadczymy u żadnych głównonurtowych graczy.
W końcu, o nienawiści do nudy chłopaków świadczą również innowacje. Rap Ćpaj Stajlu nigdy nie bał się emocjonalności, ale wydaje mi się, że na Złotym strzale przesuwają jej granice w strony igrania z kiczem. Kicz, czyli „sztuka o niższej wartości”, jak wiemy, może być niższej wartości, jak i wyższej. Taki refren kawałka tytułowego przypomina klasyczne hip-hopolo z lat zerowych, a cała „Późna godzina” to wkład w hip-hopolo nowoczesne.
Myśląc o tym wszystkim dochodzę do wniosku, że ekipa z Krakowa to na polskim podwórku zjawisko niepowtarzalne. Wierzę, że ich następne wydawnictwo będzie równie dobre co dotychczasowe, bo są ku temu powody. Podobno w USA w ciągu roku powstaje tyle wybitnych płyt hip-hopowych, co w Polsce przez pięć. Chłopaki sprawiają, że postuluję o zmniejszenie tej liczby do czterech, moooże trzech.
8. King Gizzard and The Lizard Wizard – Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava | psychodeliczny rock |

King Gizzard & The Lizard Wizard (Gizzardzi. To ostatni raz w tej recenzji, kiedy będę używać pełnej nazwy.) to zespół, od którego już z dala śmierdzi. W oczy rzuca się oczywiście ta okropna nazwa, ale prawdziwe problemy zaczynają się dopiero, gdy poznamy cechy charakterystyczne grupy.
Chodzi rzecz jasna o chorobliwą fiksację na punkcie konceptualizmu, nachalną retromanię i twórczą nadproduktywność. Australijczycy sprawiają przez to wrażenie kompletnych zajawkowiczów i pozerów. Kojarzą się przez to z ludźmi, których zainteresowanie polityką zainicjowało wypełnianie internetowych testów lub, wracając do sfery muzycznej, pozbawionymi czucia szachrajami takimi jak Jacob Collier.
Przyznanie zatem, że Gizzardzi to jednak zespół posiadający spore dozy talentu i potencjału, jest dla mnie czynnością o charakterze słodko-gorzkim. Ten niezwykle podatny na ataki zespół najbardziej doświadczonych neofitów na świecie każdą swoją artystyczną porażkę odpłacał artystycznym sukcesem. Oczywiście największą grupę wśród ich płyt stanowią te gdzieś pomiędzy, średnie, bo ciężko nie czuć powtarzalności, gdy w ofercie mają jakieś 30, czy 40 wydawnictw.
Ice, Death, Planets, Lungs, Mushrooms and Lava to trzecie wydawnictwo zrealizowane w ramach ich popierdolonego planu na wypuszczenie pięciu pełnoprawnych studyjnych płyt w 2022 roku. Piszę „2022”, a nie „jednym”, bo dokładnie taki sam plan mieli w roku 2017. Poza dzisiejszym gagatkiem, z ich tegorocznych albumów przesłuchałem tylko jeszcze jeden inny, ale już jestem pewien, że tym razem „eksperyment” podziałał znacznie, znacznie lepiej niż 5 lat temu.
Ice, Dea… IDPLML (kurwa, dajcie spokój) to najsilniejsza pozycja w dyskografii Gizzardów, lecz wykazanie dlaczego tak jest, to nie lada wyzwanie. Przymiotniki jakimi możemy opisać tę płytę pasują do wielu innych, nie tak udanych projektów grupy. Chłopy nadal grają sobie tego będącego dla nich punktem wyjściowym brzmieniowo stereotypowego psychodelicznego rocka, ale jest tutaj coś więcej niż na poprzednich albumach prezentujących ich dotychczasowe artystyczne wyżyny.
Wszystko to już z grubsza u nich słyszeliśmy, ale akcenty zostały położone we właściwych miejscach, a potencjał tego, w czym zawsze byli silni, jest należycie wykorzystywany. Chociażby gatunkowo-stylistycznie jest tutaj więcej jazzu i funku niż zazwyczaj („Mój plan na naprawę Polski”), a kompozycje wydają się być bardzo sensowne i zapobiegają poczuciu nudy podczas w końcu ponad godzinnego tripa.
Za najważniejsze uważam natomiast to, że dżemy i solówki nie sprawiają wrażenia płonnego, denerwującego maltretowania strun, czyli tak zwanej INSTRUMENTALNEJ MASTURBACJI. To, co się dzieje na „Ice V” to absolutne mistrzostwo i muzycznie jeden z najlepszych momentów tego roku. Jeśli podchodzicie z rezerwą do spróbowania muzyki Gizzardów, to są one jak najbardziej słuszne, ale IDPLML to doskonały argument, że czasem jednak warto.
(oryginalna recenzja z października 2022)
7. Black Rave Culture – BRC Vol. 2 | breakbeat/footwork/techno |

Realizując złożoną samemu sobie obietnicę podzielenia się słowem na temat KAŻDEJ ukochanej płyty z ostatniego roku, na różne sposoby weryfikujesz swoje zdolności do pisania. Większość z twoich zdolności powinno dotyczyć sztuki opisu, docierania do sedna sprawy, ale niektóre dotyczą okrężnictwa, sprawnego wypływania poza zbyt głęboką wodę.
Jako prowadzący musisz robić szoł niezależnie od otrzymanego materiału, a gdy ten nie napełnia cię twórczą energią, musisz uciekać w prestidigitatorstwo lub skończyć, jak prezenter telewizyjnego Sylwestra, z którego twój stary pijany zawsze ciśnie. Bo co innego możesz zrobić, gdy twoim najcelniejszym sposobem wyrażania emocji jest uśmiechanie się, podrygiwanie ciałem i komentowanie „teraz słuchaj, to jest zajebiste”?
Musisz jakoś sprawić, by wyszło z tego coś więcej niż samo wskazywanie palcem. Sample wokalne? Wspaniałe, doskonale cięte. Bity? Niesamowite, uzależniające. Synty? Wyśmienite, kosmiczne. Może wskazywanie jeszcze bliżej pomoże? Możesz wspomnieć o magicznej robocie ciszy na pierwszym utworze albo imponującym, gumowym brzmieniu basu na dziesiątym. Tego może starczy na jeden akapit, ale to czym wypełnisz kolejne pozostawiam już tobie.
6. DJ Q – Est. 2003 | 2-step/bassline |

Piszę te listy już na tyle długo, że odnajduję w nich pewne wzory. Przykładowo, występuje taka zależność między wydaniem płyty przez jednego z reprezentantów angielskiego kolektywu TQD składającego się z producentów Royala-T, Flavy D oraz właśnie DJa Q. Nie ma takiego długograja od tych osobników, którego bym przynajmniej bardzo nie polubił i omawiany w tej chwili materiał nie jest wyjątkiem.
A co najlepsze, ja nawet nie za bardzo ten cały 2-step śledzę. To podejście powinno się znaleźć w top 10 moich najgłupszych decyzji słuchacza, bo nie słuchałem jeszcze niczego złego w tym stylu, ale sięgam do niego tylko u jego powyższych weteranów. Est. 2003 to samo dobro w stylu znanym z UKG TQD, ale atmosfera jest mniej spektakularna i bardziej kameralna, przez co przypomina mi nawet bardziej More Love Flavy D.
To są moje rytmy, do tego chcę tańczyć. Połamane, gęste bity, giętkie, skoczne basy i syntezatory w środku, doskonale cięte sample wokalne i potężne dropy. Wszystko mi tutaj odpowiada i w taką metodę elektronicznej muzyki tanecznej wierzę. Trudno mi jest wyobrazić sobie nudzenie się podczas tak atrakcyjnej i aktywizującej muzyki. Włączcie otwierające płytę „Pipe Dreams” i się przekonajcie.
5. Yung Kayo – DFTK | rage |

Ze wszystkich, wyrastających co chwilę, nowych nurtów w hip-hopie, rage (czyt. rejdż) chyba upodobałem sobie najbardziej. Rewolucja, na której czele stanął Playboi Carti z epokowym Whole Lotta Red obrodziła muzykę, która często brzmi dobrze nawet, gdy nie włożono w nią wiele pracy. Z samej wytwórni Cartiego wyszły w 2022 trzy płyty w stylu, ale Ken Carson, Destroy Lonely i Homixide Gang, choć dobrzy, nie mają w moim odczuciu tego, co ma Yung Kayo.
Czego? Myślę, że skupienia, konkretności. DFTK to 35-minutowa petarda, na której większość kawałków ma singlowy potencjał. Ten, mający w trakcie nagrywania zaledwie 18 lat, skurczybyk w jakiś sposób opanował trudną sztukę wypełnienia autorskiego zestawu piosenek licznymi, silnymi hookami, które nigdy nie są monotonne. Jego muzyka powinna być równie ciekawą ofertą dla słuchaczy hip-hopowych, jak i popowych.
Poza hookami wokalnymi są też oczywiście hooki bitowe. Podkłady, jak na rage przystało, uderzają swoją wysoką, bezpośrednią energią, ale tu, dodatkowo, ponadprzeciętnie komplementują nawijkę emceesa oraz, skądinąd bardzo udanych, występów gości. Wśród nich znajduje się mocarny „YEET” z Yeatem, który tłumaczy wszystko, o co chodzi na płycie.
4. Toro y Moi – Mahal | psychodeliczny pop/rock |

Obserwując karierę Toro y Moi, odnoszę wrażenie, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Może to brzmieć przesadnie, bo się nie znamy, ale wierzę, że charakter jego muzycznej podróży i terytoria, w które wędruje wyglądałyby u mnie dość podobnie. Chaz Bear nie potrafi ustać w miejscu i z każdą płytą wędruje gdzie indziej, a gdy to robi, to w stronę takich gatunków, czy stylów, jak pop, rock, r&b, elektronika i psychodelia. Sam tak kiedyś będę robił, zapiszcie to sobie.
W 2022 Chaz porzucił zgłębianie współczesnego, bitowego r&b, a zamiast tego wybrał podróż do miękkiej psychodelii pierwszej połowy lat 70. Po tym opisie, możecie się domyśleć, że z miejsca zostałem kupiony. Czuć, że jego inspiracje są szczere i dokładne, bo muzyka na Mahal posiada ginący z czasem charakter fusionowy, który rzadko występuje u bezpośrednich revivalistów psychodelii, ale też i wielu innych gatunków mających korzenie w erze przedcyfrowej. Chaz studiując historię zrozumiał, że obecność elementu jazzowego jest jak najbardziej logiczna i wysunął prawidłowy wniosek, że niespotykana, krótka, autorska wstawka krautrockowa również będzie miała sens.
Wiadomym jest, że mizianie uszek przez kwaśne, słoneczne brzmienia to nie wszystko i na polu piosenkopisarskim Toro y Moi znowu dostarczył. Mahal wypełnione jest po brzegi wyrazistymi hookami, co do których mam pewność, że za kilkanaście odsłuchów zakorzenią mi się w głowie na stałe. „IS IT TRUUUE” z „Goes by So Fast”, basowy lick z „Postman”, „STAYING IN THE LOOP” z „The Loop”, „JUST STOP WHILE YOU’RE STILL AHEAD” z „Last Year” – za takie melodie od wielu lat kochamy Chaza, a ja nawet jeszcze nie dotarłem do połowy płyty.
Wychodzi więc na to, że Mahal to UCZTA, do której menu było pisane we współpracy z samym mną. Cóż, nie mogę się z tym nie zgodzić. Ten album to moje comfort music i spotkanie ze starym, zmyślonym przyjacielem. Słuchając go nie mam żadnych pytań, bo wszystko wiem. Wiem jak brzmi teraz, jak będzie brzmieć potem oraz co będzie następne. Jeśli chcecie poznać profil mojego kanonu, to właśnie macie do tego doskonałą okazję.
3. Naked Flames – Miracle in Transit | techno/trance/house |

Jest taki pewien rzadki pierwiastek, którego poszukuję w muzyce. To pierwiastek, który wyzwala we mnie uczucie bycia dzieckiem. Pierwiastek ten przenosi mnie do czasów, z których już niewiele pamiętam, ale w mojej głowie funkcjonują jako czasy zintensyfikowanych emocji. Właśnie dlatego dziecięca radość wydaje mi się być poziomy wyżej od mojej obecnej, dorosłej, a zeszłoroczny album Naked Flames mi tę radość przypomina.
Skąd może się to brać? Cóż, wydaje mi się, że jako dziecko wychowujące się przede wszystkim w latach ZEROWYCH XXI wieku, mając styczność z taneczną elektroniką napotykałem się na podobnie beztroskie i wesołe rytmy oraz brzmienia, co na Miracle in Transit. To są tylko moje przypuszczenia, bo w tamtych czasach nigdy nie interesowałem się jakąkolwiek muzyką elektroniczną, ale tak podpowiada mi intuicja i, jako, że lubię chodzić z głową w chmurach, tym razem jej zaufam.
Lubię, kiedy muzyka, której słucham, jest miękka i energiczna, a ta na Miracle in Transit właśnie taka jest. Cały ten potok syntezatorowych melodii przemierza drogę od moich uszu do mózgowego układu nagrody z prędkością Polaka na niemieckiej autostradzie, a szybkie bity zmuszają mnie do bujania głową z siłą perswazji uzbrojonego zamachowca. Wszystko to brzmi tak niesamowicie ekstatycznie i błogo, że gdyby moja lista była skierowana do zawodników MDMA, to umieściłbym tę płytę na pierwszym miejscu.
Próbując nakłonić szanownego korektora Kubę do sprawdzenia tej płyty, stanęliśmy gdzieś na porównywaniu jej do muzyki z lobby gry Pro Evolution Soccer 6, w którą grał za dzieciaka. Ta analogia ma swoje prawidłowości i błędy, ale Miracle in Transit to dla mnie właśnie muzyka do grania w jakąś niefabularną grę z dzieciństwa. Jakieś futbolówki, ścigałki, a nawet, przenosząc się nieco do przyszłości, majnkrafty, to w moim odczuciu kolejny, poza klubową wiksą, idealny set-up do jej odsłuchu. Odpalcie to sobie w takich okolicznościach, w lato na urlopie i wyobraźcie sobie, że znowu możecie cały dzień robić absolutnie, co tylko chcecie. Mmm, rozmarzyłem się.
2. Tim Bernardes – Mil coisas invisíveis | folk/MPB |

W recenzowaniu płyt śpiewanych w językach innych niż polski i angielski, ujawnia się mój największy krytyczny grzech. Każdy, kto przeczytał choćby mały zestaw moich recenzji zdążył się zorientować, że teksty nie mają dla mnie tak dużego znaczenia, co dla przeciętnego świadomego słuchacza. Treści lirycznej wyśpiewanego w całości po portugalsku Mil coisas invisíveis do tej pory sobie nie przetłumaczyłem, ponieważ muzyka broni się sama, a prawdziwa treść tekstów nie może być gorsza od ideału wykreowanego w mojej wyobraźni.
Tim Bernardes to już kolejny, po Danielu Rossenie, muzyk na tej liście, który wpisuje się w postać wielkiego sewentisowego barda. Na płycie, tak samo jak DR, wchodzi w rolę człowieka-orkiestry i pisze Wielkie Piosenki, choć wywodzi się z zupełnie innego nurtu i ma inne cele. Bernardes w swoich utworach próbuje uchwycić piękno rozumiane klasycznie, takie bez żadnego „ale” i niepochodne. Chyba nie muszę wam mówić, że radzi sobie z tym perfekcyjnie.
W samej kategorii songwriterskiej, Bernardes wybija się na światowe wyżyny. To najpełniejsze i najzdrowsze piosenkopisarstwo z jakim się od dawna spotkałem. Oferuje słuchaczowi wszystko, co mu potrzebne do czerpania długotrwałej energii z muzyki i jest pozbawione tanich zapychaczy, czy chwilowych uciech, po których dopada zmęczenie. Ta prawie godzinna płyta jest stworzona do wielokrotnego odkrywania. Ile razy do niej wracam, tak zachwycam się bardziej, a nie zaczynam nudzić.
Jest coś niesamowitego w tym, że mimo growerowego charakteru Mil coisas invisíveis da się już od pierwszego odsłuchu rozpoznać na płycie wybitne, chwytające za serce momenty. Za każdym razem dostaję ciarek, gdy wchodzi refren „Fases”, klaskanie na „Realmente Lindo”, wejście wokalu na „Falcie” lub po prostu piosenka na „A Balada de Tim Bernardes” (Brawo, chłopie! Zasłużyłeś na nazywanie piosenek po samym sobie!). Takich silnie oddziałujących chwil na płycie jest oczywiście mnóstwo i łatwo sobie wyobrażam, że ktoś inny mógłby wskazać zupełnie inne, a ja bym przyznał mu rację.
Istnieje u mnie w głowie taka kategoria współczesnych płyt, które w alternatywnej rzeczywistości powstały lata temu i obecnie funkcjonują jako klasyki. Myśląc o Mil coisas invisíveis ten szablon do mnie wraca, bo płyta Bernardesa niesie ze sobą energię 50-letniego podwójnego albumu wymienianego jako jedno z najbardziej cenionych osiągnięć brazylijskiej muzyki. Podwójnie zachęcam was do odsłuchu, bo mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych nagrań 2022 i 1972 roku.
1. TOPS – Empty Seats | soft rock/indie pop |

W okolicach 2015 roku zdałem sobie sprawę, że film to pasja, która zabiera mi zbyt wiele czasu, a mało prawdopodobna kariera reżyserska mogłaby się rozkręcać dopiero w okolicach 30 roku życia. W tamtym czasie, coraz bardziej skręcałem w stronę muzyki, którą zacząłem na serio zgłębiać dopiero w środkowym gimnazjum.
TOPS to grupa z montrealskiej sceny soft indie. Jeśli kojarzycie z niej jeden zespół, to będzie to prędzej Men I Trust. Zespół powstał w 2011 roku i od tamtego czasu poświęca się idei miękkiego grania. Z czasem jest ono coraz miększe, bo im bardziej zbliżamy się obecnej daty podczas przesłuchiwania ich dyskografii, tym mniej słyszymy rytmów new wave’owych, czy w ogóle utworów prowokujących pytania.
To, że w ogóle zacząłem zwracać uwagę na moje słuchanie muzyki, wzięło się z oglądania Krzysztofa Gonciarza na YouTubie. Ta dzisiejsza maszynka do robienia krindżu, swego czasu była bardzo zabawna i kulturowo ogarnięta, a objawem tego drugiego było chociażby zaproszenie na swój kanał zaprzyjaźnionego recenzenta Łukasza Konatowicza, w celu nagrania filmików o muzyce, które z zainteresowaniem obejrzałem.
Początki jednak nie były łatwe. Po wielu, wielu latach traktowania moich uszu z rzadka ewoluującą mieszanką rocka i metalu nie rozumiałem tego, co kryje się w muzyce takich wykonawców jak TOPS. Wyznawałem zawsze popularny pogląd, że taka muzyka jest miałka, nijaka i wybrakowana. Dzisiaj, 6 lat po pierwszym spotkaniu z tą muzyką, moje podejście jest odwrócone o 180 stopni i gdyby zespół ogłosił teraz występ w Polsce, to natychmiastowo kupiłbym bilet. Moja właściwa reewaluacja jego dokonań została sprowokowana dopiero w 2022 roku, przez przełomowy odsłuch epki Empty Seats.
Okazało się, że „Koniu” pisywał dla alternatywnego portalu muzycznego o nazwie Porcys („Dupcys cy nie dupcys? Porcys”). Tam mój dotychczasowy muzyczny światopogląd został zrównany z ziemią z tak przekonującą nonszalancją, że nie pozostało mi nic innego niż pozbierać po nim gruzy i zacząć budować od nowa.
Empty Seats to najkrótsza, ale zdecydowanie najlepsza pozycja w dyskografii zespołu. To tylko 5 piosenek, tylko 19 minut muzyki, ale bijących artystyczną perfekcją. Nie ma tutaj ani jednej zmarnowanej sekundy. Z całą pewnością można przypisywać pewne zasługi skupionej formie, ale uczciwsze będzie zwrócenie uwagi na kompozycje i brzmienie.
Sprawdzając Porca zdałem sobie również sprawę, że interesuje mnie ocenianie muzyki, a skala od 1 do 10, to bardzo przydatne narzędzie, które ograniczy występowanie suchych przymiotników pokroju „dobre” „złe” w opisie. Od końcówki 2013 roku pisałem krótkie komentarze pod oceną liczbową na Filmwebie i chciałem znaleźć sobie ujście dla podobnej działalności, ale na polu muzycznym.
Topsi osiągnęli tutaj najczystsze i najpełniejsze brzmienie w swojej karierze. Subtelne aranże zawierają bardzo mało ozdobników, ale przestrzeń zawsze jest w całości zagospodarowana. Ten, powiedzmy, rozszerzony minimalizm kompromituje argumenty o rzekomej anemiczności muzyki tego rodzaju. Dzięki posypce z jazzu i r&b, na Empty Seats czuć posmak takich kolorowych stylów jak city pop, czy, może celniej, yacht rock. Możliwe, że teraz już lepiej rozumiecie skąd się wzięła szczytowa pozycja tej epki w zestawieniu.
Niedługo przed osiemnastką założyłem sobie konto na portalu RateYourMusic. Przyspieszyło to na pewien czas moją konsumpcję muzyki do zatrważających poziomów. Słuchanie średnio około trzech płyt dziennie to nie jest coś, na co można sobie na dłuższą metę pozwolić, ale czego się wtedy nasłuchałem, to moje. Nabyłem pewne doświadczenie i poukładałem sobie sporo rzeczy w głowie.
Ostatecznie, nic nie obędzie się bez jakościowych piosenek. Melodie na Empty Seats są, w moim ujęciu popowym, absolutnie bezbłędne. Osiągają doskonałą równowagę między chwytliwością, a skomplikowaniem. Koronnym przykładem tego stwierdzenia jest wybitne „Perfected Steps” – prawie 7-minutowy, progresywizujący pomnik na cześć „Dreams” Fleetwood Mac. Chyba nie będzie to dla was zaskoczeniem, jeśli wam powiem, że znam cały materiał na płycie na pamięć.
Gdzieś w 2017 w końcu stwierdziłem, że jestem gotowy pisać moje pierwsze krótkie recenzje płyt w formie listy ulubionych płyt roku. Na szczycie tej pierwszej, opublikowanej w pierwszych dniach 2018 roku znalazła się epka Dry Your Eyes duetu Exit Someone. W skład tego szybko zdezaktywowanego projektu wchodziła, występująca obecnie jako Forever, June Moon oraz Thom Gillies, basista zespołu TOPS w latach 2011-2013.
Pamiętam, że po tym, jak dostałem we wczesnej podstawówce empetrójkę SanDiska, utwory hard rockowe i heavy metalowe zaczynały stopniowo wypierać te w formacie, który dzisiaj nazwałbym „złotymi przebojami”. Coś się wydarzyło, że przez pewien okres w moim życiu nie chciałem słuchać takich piosenek jak „I Will Survive” czy „Oops, I Did It Again”. Myśląc o tym, jak spodobało mi się takie Empty Seats i Dry Your Eyes, ale też te wyjęte ze swoich epok One Step Closer, czy From Langley Park to Memphis, wydaje mi się, że małemu mnie sprzed tamtego okresu, spodobałyby się moje wybory. Napisawszy tekst o Miracle in Transit i kończąc ten, zastanawiam się, czy tak naprawdę nie o to w istocie mi chodzi. O to, by tę pre-postmodernistyczą duszyczkę odwiedzić i sprawić, żeby się ucieszyła.
To wszystko. Dziękuję nieocenionemu Kubie Małaszukowi za korektę nowych tekstów. Jestem ci winny jakąś dobrą kawę bezkofeinową, ale najpierw musiałbym spytać jaką polecasz.
Chciałbym wyróżnić też kilka płyt, które były blisko uwzględnienia na liście:
Denzel Curry – Melt My Eyez See Your Future
Huerco S. – Plonk
The Smile – A Light for Attracting Attention
Steve Lacy – Gemini Rights
Recenzja Topsów ma 786 słów i jest moją najdłuższą w historii. Dokument z topką liczy 5 621 słów, 37 583 znaków. Internet mówi, że minimalna długość magisterki to 36 000 znaków. Nie zatrzymujemy się i widzimy się za rok!
9-15.01.2023