Miniony rok był dla mnie okresem wielkich zmian. Doszło do materialnej poprawy, bo zdobyłem pierwszą pracę, którą można określić jako dobrą i poprawy duchowej, bo zrozumiałem lepiej co chcę robić na co dzień i jak osiągać swoje cele. Były okresy gorsze i lepsze, ale cieszę się, że w końcu, po 2 latach przerwy mogę powiedzieć, że ten rok był lepszy od poprzedniego.
Muzycznie nastąpił pewien regres, słuchałem mniej muzyki niż wcześniej oraz częściej sięgałem do znanych mi już melodii. Wysłuchałem 712 nowych dla mnie płyt (spadek o 26,4% względem 2020) z czego 155 wydanych w 2021 (spadek o 29,2%). Braki intensywnie nadrabiałem pod koniec grudnia i na początku stycznia następującego roku, co jest praktyką, z którą pragnę się pożegnać w 2022. Podchodzę i zalecam podchodzić do poniższego zestawienia z lekkim dystansem, bo zdaję sobie sprawę z tego, o ile lepsze mogłoby być, gdybym nie kitrał się w mojej muzycznej strefie komfortu (o której zostanie wypuszczona niedługo seria oddzielnych tekstów). Mam nadzieję, że nie uznacie jednak, że to podsumowanie jest robione na odwal, a braki w osłuchaniu oznaczają braki w języku i pewności opinii.
15. Young Nudy – Rich Shooter | trap/gangsta |

W 2021 doszedłem do wniosku, że nie powinienem recenzować hip-hopu. Po prostu kończą mi się argumenty. O każdej dobrej płycie hip-hopowej mogę pisać właściwie to samo, a mnie to nie rajcuje. Bo co? Że bity dobre? Że gościu ma dobry flow? Że dobre melodie? Że przez czas trwania albumu dobrze utrzymuje uwagę? Tak, to wszystko tu jest, ale to są typowe składniki innych świetnych płyt z tych terytoriów. Jak więc mam udowodnić, że jest tu coś więcej? Wejść w recenzję opisową, wypisywać nazwiska twórców i wyjaśniać jakie pełnią funkcje?Za produkcję na Rich Shooter odpowiada grono uzdolnionych beatmakerów, między innymi Pi’erre Bourne. I choć bez tego pierwszego nie było by tutaj żadnych beatów, to prym wiedzie wywodzący się z jego szkoły, sprawdzony na etapie Anyways Coupe.
A może uczepić się jakiegoś elementu i sypać pustymi, ale za to coraz bardziej obskurnymi znaleziskami ze słownika synonimów?To jak genialnie melodyzuje swoje nawijki Young Nudy jest wprost nie do opisania. Jego wzorowe flow kapitalnie wchodzi w syntezę z podkładami.
Nie wiem, a na razie to zostawiam was i siebie z tą zagadką.
14. Lone – Always Inside Your Head | breakbeat |

Po wielu latach błądzenia bez celu, Lone w końcu wrócił do swoich eterycznych soundscape’ów z okresu Galaxy Garden, a ja uległem, tak po prostu. Wszyscy się zgodzimy, że Always Inside Your Head jest płytą w żadnym stopniu niedorównującą wcześniejszym dokonaniom Anglika, mniej gęstą, nader spokojną, ale u mnie wpasowuje się w motyw wartościowego materiału uzupełniającego. Co ciekawe, dobro Always Inside Your Head jest w swoim rodzaju denerwujące, ponieważ jego zachwycające momenty przybywają zazwyczaj tuż po tym, gdy wydaje się, że nastrój opada, a album jest niewyróżniający się. Może i szkoda, że za sukces odpowiedzialne jest tu przede wszystkim odkopanie starych paczek MIDIsów, ale dzięki całemu przedsięwzięciu zrozumiałem coś, co mnie zawsze intrygowało – co czują fani dzisiejszych The Avalanches po premierach ich płyt.
13. Young Leosia – Hulanki | pop rap/dance rap |

W 2021 najwyraźniej jak do tej pory zauważyłem, że rap w swojej esencji nie jest gatunkiem, pojęciem obejmującym pewien obszar kulturowy, a techniką wokalną. To nie jest żadne świeże odkrycie, stąd tym bardziej dziw mnie bierze, gdy w opiniach dotyczących popisów Young Leosi, padają pojęcia nieszczególnie aplikowalne do jej muzyki. Zdradzę już wam, że to dopiero pierwszy z dwóch przypadków na tej liście, gdy tłumy chłopaków idą komentować płytę popową, jakby była to płyta hip-hopowa. Z tego właśnie powodu argumenty o złym flow, czy niezróżnicowanych tekstach od Hulanek się w większości odbijają, bo chodzi tutaj o bujające, chwytliwe kawałki, a pod tym względem do epki nie idzie się przyczepić. I jasne, to bynajmniej nie odpowiada na wszystkie zarzuty wobec tego KRĄŻKA, ale ja wychodzę z założenia, że bujające, chwytliwe kawałki pisze się raczej trudniej niż łatwiej, a te piosenki do mnie docierają. Zdecydowanie mogę przyznać, że niesinglowe piosenki stoją jeden poziom niżej od tych singlowych i gdyby album miał trwać godzinę, to nie wytrzymałbym tak długo leosiowego wyciskania jak największej liczby nut z kolei na tej samej wysokości. A tak to z siedem kawałków, trzy to totalne ZAŻERACZE: epokowe „Szklanki”, gładkie, wyśrubowane jeszcze przed career planem „Wyspy” i ćpuński bengier roku „Jungle Girl”. Hulanki to trafny, trendowy pop dla generacji Z. Ja jestem z generacji Z, lubię pop i cieszę się z każdego wydarzenia w moim życiu muzycznym, w którym mogę i chcę brać udział.
12. Nas – Magic | boom bap |

Pamiętam jak 27 grudnia, po wyjściu z pracy stałem na peronie stacji Rondo Daszyńskiego i szukałem sobie jakiegoś w miarę krótkiego albumu na drogę powrotną. Wygrał Nowy Album Nasa. 30 minut. Nic specjalnego, prawda? No właśnie nie. Zupełnie nie spodziewałem się, że naprawdę ma nastąpić ten dyskutowany średnio co 2 jego albumy POWRÓT DO FORMY. Tymczasem, nowe wydawnictwo Nasira to skupienie, sama treść, coś czego na jego płytach nie doświadczamy od dawna. Czy sekret leży w tym, że Magic zawiera jedynie oldskulowe bity i nie próbuje mierzyć się w jednej lidze ze stanem dzisiejszego hip-hopu? Może, ale ja tego i tak nie rozumiem. Chłop wypuszcza niepromowaną „przystawkę” przed 3 częścią dość nieszczególnej TRYLOGII, a wychodzi mu najlepsza płyta z nowym materiałem od… Stillmatic z 2001 roku. Do zobaczenia, Nas, mam nadzieję, że nie widzimy się tu znowu za 20 lat.
11. Ekipa – Sezon 3 | pop rap/hip house/pop |

Latem, na temat tego albumu chciałem pisać KONTROWERSYJNĄ recenzję, udało mi się, nie docierając nawet do połowy, wystukać ponad 300 słów (na moje standardy tekst bardzo długi), ale niestety pewnego feralnego dnia zrobiłem fikoła na rowerze, złamałem łokieć i już jedną ręką nie chciało mi się pisać. Czas leciał, ręka zdrowiała, a Ekipa powoli przestawała występować na językach Środowiska, więc pomysły pozostały w szufladzie. Aż do dziś.
Urok płyty Ekipy zaczyna robić się wyraźny od razu, kiedy tylko zastanowimy się nad tym, czego właściwie słuchamy. Obserwując reakcje z mojej banieczki, przeważnie beztreściowe iksdeki, to większość osób z niej tego nie zrobiła, dlatego wam wytłumaczę o co chodzi. Mamy tutaj do czynienia z płytą napisaną i wyprodukowaną przez takich kasztanów, jak Donatan i B.R.O., zaśpiewano-zarapowaną przez ludzi już zupełnie nieznających się na muzyce, zdemoralizowaną, chaotycznie goniącą za aktualnymi trendami, wycelowaną w publiczność zahaczającą o wiek jednocyfrowy oraz stworzoną jedynie z pobudek finansowych. Jest to muzyczny potworek, ale to określenie przecież nic nie znaczy, jeśli nie stoi za nim nic ciekawego. Potworkami są przecież te wszystkie nieznośne pośmiertne zombie-płyty Pop Smoke’a czy Juice WRLDa. Tymczasem Sezon 3 to album arcyciekawy, wciągający od początku do końca. Jego siłą jest nieprzewidywalność, to czy zaraz ma wejść najnowsze rozwinięcie idei cringe comedy, czy raczej udowodnienie scenie, że równoprawne, profesjonalne kawałki można zrobić mając w zanadrzu nic więcej niż pieniądze i kilku gości z branży szołbiznesu w kontaktach na Messengerze.
Tak więc na jednej połowie traków śmiałem się w głos (absolutnie zawsze, gdy usta otwiera Mini Majk), a na drugiej dochodziłem do wniosku, że to przecież zupełnie nie odstaje od mejnstrimu popowego i rapowego oraz jest po prostu przyjemne. Chciałbym usłyszeć argumenty przeciwko takiemu „Chillowi”, letniaczkowi, który mógłby występować w prajm tajmie na jakimś RMF FM. Przez całą godzinę trwania płyty Ekipy byłem zafascynowany tym, co ma się zaraz wydarzyć. Więc ja się tak tutaj bawię, a wy, jak tego nie rozumiecie, to dalej się pytajcie ludzi o ich gilti pleżery i wystawiajcie The Room Tommy’ego Wiseau jedynkę z serduszkiem na Filmwebie.
10. Gas – Der lange Marsch | ambient techno |

Pisanie na temat coraz to nowszych płyt Gasa ma coraz mniej sensu. Nie da się już uwierzyć w możliwość, że nowy materiał będzie znacząco się różnił od poprzednich, zarówno pod względem treściowym, jak i jakościowym. Jak zawsze w przypadku muzyki spod tego szyldu, bawimy się na poziomie subtelności, które da się wypatrzeć dopiero po wielo-wielokrotnym mieleniu płyty na słuchawkach. To, co rzuca się w ucho na najnowszym gasowym wydawnictwie jest auto-sampling. Gdy już miałem się zastanawiać nad tym, czy zauważylibyśmy, gdyby Wolfgang Voigt wypuszczał wielokrotnie ten sam jeden album z leśnym techenkiem, internauci odpowiedzieli mi, że nie. Muzyka na Długim marszu w znacznym stopniu wykorzystuje fragmenty wcześniejszych utworów Gasa; przykładowo – na 8 indeksie pojawia się otwieracz wychwalanego przez wszystkich Popu. Jest to również album sprawiający dla mnie wrażenie najmniej subtelnego z dotychczasowych w nowej odsłonie muzyka. Nie wiem czy to fakt, że te brzmienia towarzyszą mi już od prawie 5 lat i zdołałem w tym czasie poznać ich sekrety, czy raczej rzeczywiście te przejścia między samplami nie są wcale tak płynne, ale moja relacja z Der lange Marsch w tym momencie wydaje się mieć potencjał do rozwoju jedynie na gruncie rozpoznawania tych sampli. Mimo to, mimo podsumowującego charakteru płyty, uważam, że to bardzo dobry punkt wejścia dla ludzi zainteresowanych twórczością artysty, możliwe, że lepszy niż „głębszy” Narkopop.
9. Ross From Friends – Tread | future garage |

Lubię muzykę elektroniczną, często zdarza mi się jej słuchać, ale jako wyznawca albumizmu miewam z nią problemy na gruncie wydawniczym. Te wszystkie 2-, 3-, 4-utworowe epki są miłe, ale niełatwo jest im mnie nasycić. Wytwarza się w mojej głowie oddzielna kategoria dla tych wszystkich ludzi bez twarzy, tworzących zazwyczaj jakieś hałsiwo, puszczających co rok w świat te 20 minut muzyki i wykonujących swoją prawdziwą robotę w klubach. Ross From Friends przez pewien czas mógł się zaliczać do tego grona, ale na szczęście załapałem się na niego w 2018 roku, kiedy to wypuścił swojego debiutackiego elpeka. To nie był jednak moment przeskoczenia jego postaci w mojej głowie do grona wyróżniających się Autorów i Person; o Family Portrait myślałem w kategorii przedłużonej epki, której miło mi się słucha, ale tylko raz. Odmiennie sprawa wygląda z Tread, które już w pierwszym TRÓJPAKU utworów wywołuje niekontrolowane gibanie główką. Energetyzujące bicie i błogie, gładziutkie synty wypełniają większość przestrzeni na płytce. Ale to nie wszystko, bo Tread, szczególnie w drugiej połowie trwania, lubi sobie uciekać w eklektykę. Jest downtempo i łamańce, ambią, kawałek progresywno-house’owy, ALE BEZ DROPA, a i miejsce znalazło się też dla znaleziska z kratokopania (crate digging, przyp. tłum). Te próby nie są tak konsekwentnie udane jak jądro albumu, ale nie wykraczają poza jego ducha. Cóż, do klubu to ja teraz sobie nie wyjdę, ale chociaż dobrze się do tego klikało w pracy.
8. Pi’erre Bourne & TM88 – Yo!88 | trap |

Ten wrzucony jakby po cichaczu i wymykający się uwadze wielu półgodzinny album, to jeden z dowodów na dominującą jakościowo pozycję trapu z nurtu Pi’erre’a Bourne’a. Dopiero teraz, pisząc to podsumowanie, orientuję się, że aż 4 pozycje na tej liście można pod niego podpiąć. Nie będę zatem w tym fragmencie tłumaczył czym to jest, bo mam jeszcze mnóstwo okazji przede mną. Warto jednak zwrócić uwagę na to, co nadaje Yo!88 smaku, a jest nim możliwość naocznego porównania teraźniejszości z, wcale nie tak odległą, ale jednak, przeszłością. Podczas odsłuchu bardzo wyraźnie czuć, który z panów produkował który kawałek. Choć te wszystkie pianinka, trąbki, elektryczne gitary, niemaczane w kwasie snare’y nie wypadają źle, czuć ich niekwestionowaną staromodność. W ostateczności, na płaszczyźnie stylu TM88, STARY WYJADACZ przychyla się do bourne’owskich wizji i wyraźnie ulega wpływom młodszego kolegi. Pozwolę sobie całe kolabo wygodnie zinterpretować jako ceremonię przekazania atrybutów królewskich.
7. Deafheaven – Infinite Granite | shoegaze

O Deafheaven już sobie pogadałem na poniższym podkaście. Wrzucam linka ze znacznikiem czasowym do rozmowy o tym konkretnym albumie:
6. Cochise – Benbow Crescent | trap |

Po wydaniu Whole Lotta Red pod koniec 2020 roku, kiedy stało się jasne, że Playboi Carti powiedział „nie tym razem” swojemu obliczu z bobasowym głosem, Terrell Cox z Florydy, znany lepiej jako Cochise, stwierdził, że to jest właśnie czas dla niego. Jego płyta brzmi zupełnie niczym zlepek poszczególnych elementów wprost ukradzionych z muzyki Cartera. Bardzo pozytywnie brzmiący opis, prawda? Mamy więc zalaną autotiunem, niezrozumiałą paplaninę ogrzewaną ze wszystkich stron skocznymi, miękkimi, często po prostu słodkimi bitami. Wszystko to płynie bez zarzutów; album składa się z 18 traków, które średnio trwają po 2 minuty z kawałkiem i poddają słuchacza nieustającej stymulacji. Doskonały sałndtrak dla ćpunów i ludzi ćpunów szanujących.
5. Lil Ugly Mane – Volcanic Bird Enemy and the Voiced Concern | muzyka autorska/rock elektroniczny/psychodela |

W poznawaniu kultury, jak i publikowaniu o niej opinii jestem zwolennikiem wsparcia kontekstowego. Nie żebym przygotowywał sobie bibliografię, ale zanim poznam to, co naprawdę chcę poznać, wolę poznać wcześniejsze dokonania artysty. To i jakie patologie wywołuje połączenie tego podejścia z moimi poznawczymi blokadami w mózgownicy, to temat na oddzielną notkę, ale wspominam o tym, ponieważ w przypadku Lil Ugly Mane’a było zupełnie inaczej. W obliczu desperacji wobec niedoboru dobrej muzyki z 2021, na chwilę odstawiłem moje udręki, by wysłuchać udręk typa, który kiedyś podobno nagrywał hip-hop. Bez sprawdzania łatwo w tę historię uwierzyć, bo szkieletem Volcanic Bird Enemy and the Voiced Concern są hip-hopowe przeważnie boom bapowe bity. Utwory na płycie z grubsza dzielę na trzy kategorie. Pierwsza z nich uwzględnia piosenki rockowe, druga – elektroniczne piosenki autorskie i trzecia – samplodeliczne soundscape’y. Te trzy grupy wzajemnie wymieniają się podczas trwania albumu, są sobie równorzędne, ale to właśnie pierwsze dwie obdarzone są wspomnianym wcześniej szkieletem. Fani albumu zwracają na nie najwięcej uwagi i nic w tym dziwnego – „Benadryl Submarine” z zaraźliwym motywem gitarowym i refrenem oraz oparte na świetnym podkładzie „VPN” to z pewnością jaśniejsze momenty albumu, ale nie zawierają one tego, co wywołało we mnie najgłębsze emocje podczas odsłuchu. Tym są te wszystkie przenikające gdzieniegdzie, magiczne, wywołujące skojarzenia z dzieciństwem sample. Tylko z nich składa się „Bird Enemy Car”, będący utworem otwierającym płytę. Możecie mi nie uwierzyć, ale po raz pierwszy, gdy usłyszałem wejście melodii z 1:05, wspierane pianinem, smyczkami i zapętlonym pytaniem „who are you?”,prawie się popłakałem. Dziękuję, Travisie Millerze.
4. Mr Twin Sister – Al mundo azul | synth-pop/dance-pop/elektroniczny funk |

Pop ma wiele znaczeń. Może to być popularna muzyka, może to być przystępna muzyka w formie piosenkowej i może to być coś, co robią Mr Twin Sister. Kombinacje nie są tej grupie obce. Wywodzący się z czystego indie zespół, postanowił nie pójść drogą wielu i po debiucie nie zdecydował się na wydawanie przez lata takich samych, choć zawsze trochę gorszych płyt, lecz wyraził zainteresowanie elektroniką (i to nie taką dla leszczy). Eponimiczny i Salt to ewidentnie słuchowiska przeznaczone na wolne 40 minut, tajemnicze worki z różnościami, które po rozerwaniu pomiędzy plejlistami kreowałyby fałszywy obraz grupy. Wtem, pojawia się Al mundo azul i po 10 minutach odsłuchu wiemy, że mamy do czynienia z nowym rozdaniem. To dziełko, które pierwszy raz w historii zespołu stara się łączyć ambicje frikowe z potencjałem mejnstrimowym. Robi to wyjątkowo zgrabnie, przenosząc akcent działań eksperymentalnych z poziomu gatunku, na bardziej wtapiający się w tłum, poziom melodii i harmonii.
Rezultat wychodzi zatem mniej zróżnicowany gatunkowo, ale w zupełności nie jest mi to potrzebne, kiedy za podłoże służy, absolutnie podstawowy dla mojej muzycznej tożsamości, funk. Oczywiście nie byłoby na tej liście Al mundo azul, gdyby jego funk nie był gruwiasty. Mr Twin Sister dbają o to, żeby przy wszystkich zawirowaniach kompozycyjnych i formalnych dało się uczepić bitu jak poręczy. Doskonale to ilustruje numer „Polvo”, w którym pokręcona struktura i melodie trzymane są w ryzach densowego bitu i charakterystycznego gitarowego motywiku. Ten i przebojowe „Expressions”, to moje ulubione pozycje z dotąd najbardziej udanego osiągnięcia ansamblu.
3. Turnstile – Glow On | post-hardcore |

Wiecie co mnie nie martwi? Śmierć rocka. Mimo tego, że jestem w głębi duszy dość rocko-skrętny, czuję się kompletnie w porządku z dominacją popu, r&b i rapu. Mogę sobie nurkować w wybranych dekadach XX. wieku, w których jeden tydzień wydawniczy miał do zaoferowania zazwyczaj kilka fantastycznych rockowych płyt i nie troszczyć się o dzisiejsze czasy, kiedy to większość rockowych premier okazuje się być napompowanym rozczarowaniem. Przeglądając historię moich topek orientuję się, że ostatni raz, kiedy uwzględniłem w nich takie prawdziwe, konwencjonalnie rockowo-rockowe wydawnictwo (nie uwzględniam gitarowej psychodelii Rangers i międzygatunkowego podróżnictwa The 1975 – to są FIUŻYNY), było to na samym początku mojego pisania, w jej pierwszej edycji, 4 lata temu omawiając Greatest Hits Remo Drive.
O tej płycie właśnie myślałem, gdy pierwszy raz uderzyło mnie Glow On. Oba albumy łączy zorientowanie na energię, dynamikę i melodyjność, które nie jest zakłócane przez żadne artystowskie zapędy. Oba albumy siedzą dokładnie koło siebie w moim sercu, a nie chcę robić z tego tekstu analizy porównawczej, więc skupię się na tym, co Turnstile wyróżnia na tle wszystkich, a jest tym wybitna produkcja i miks. Nie będzie to żadną przesadą z mojej strony, jeśli przyznam, że to najlepiej brzmiące gitary ostatnich lat. Brzmią w stu procentach pełnie, jakby wyciskano z nich miąższ i sięgają częstotliwości o jakich koledzy po fachu z kręgów neo-post-punkowych mogą tylko pomarzyć. W rezultacie, już po pierwszym odsłuchu nie chce się sięgać po żaden inny gitarowy sok niż ten z napisem Glow On. Ten jest po prostu tak orzeźwiający.
2. Pi’erre Bourne – The Life of Pi’erre 5 | trap/pop rap |

Do tego momentu mogliście się już domyśleć, że uważam, że 2021, pośrednio czy bezpośrednio, był absolutnie jego rok. W samym centrum argumentacji musi stać oczywiście ten autorski majstersztyk. Mimo że na wcześniejszych solowych projektach kolega mnie tak bardzo nie przekonywał, w tym roku zupełnie mu zaufałem. Świadczy o tym fakt, że to najczęściej odtwarzana przeze mnie premiera 2021 roku. The Life of Pi’erre 5 to popowa bombonierka, która onieśmiela swoją precyzyjnością i rozmachem. Z jednej strony chcę pochylić się nad bajecznymi podkładami, lecz z drugiej strony jest to główny przedmiot dyskusji o Pi’errze (skądinąd denerwującym się na pomijanie jego dorobku wokalnego) i ileż można. Zwrócę zatem uwagę na melodie na TLOP5.
Z niemałym zaskoczeniem przyszło mi zaobserwować, jak wiele wspaniałych uchorobali ten człowiek potrafi wykreować. Wszystkie linijki i wynoszone na równy im poziom adliby są sługami melodii – na moje, cel jak najbardziej szczytny. Najbardziej odczuwam to podczas 4-piosenkowego „złotego” runu od „HULU” do „Biology 101”. Te tripowe kręcioły uzależniają, proszą się o powtarzanie i nucenie w głowie przez długie miesiące. Długo przed premierą nowego TLOPa Pi’erre zakomunikował, że piąta część cyklu ma być tą ostatnią, ponieważ jego celem było zwrócenie na siebie uwagi i cel został osiągnięty. To prawda i niełatwo wyobrazić sobie lepsze, bardziej adekwatne zwieńczenie tej serii popisówek.
1. Silk Sonic – An Evening with Silk Sonic | smooth soul/philly soul/funk |

Często, gdy myślę o tym, jaką muzyką się otaczam, jakiej słucham, jaką chwalę przy innych, jaką sam tworzę, zwracam uwagę na jej miejsce na osi przeszłość-przyszłość. Wychodzę z przekonania, że twórcze (ale i nie tylko) dążenie w stronę przyszłości jest wyższą wartością niż powroty do przeszłości. To pierwsze jest trudniejsze, wymaga więcej pomyślunku i odwagi, nastawienia wynalazczego, a nie odkrywczego, czy nawet (w poważnych przypadkach) odtwórczego. Przychodzą jednak czasem takie chwile, kiedy konfrontuję moje przekonania z tym, co mi w duszy gra i okazuje się, że częściej od elektronicznych innowacji gra w niej… soul.
W przypadku An Evening with Silk Sonic, w największym stopniu dochodzi do naśladownictwa smooth filadelfijskiego soulu z okolic początku lat 70., ale w grze jest również pierwszofalowy funk spod znaku Jamesa Browna. Samo takie połączenie na papierze nie brzmiało dla mnie jakoś wspaniale. Bruno Mars, jedna połowa duetu Silk Sonic, już od lat w zupełności zajmuje się recyklingiem tego, co było dobre dziesiątki lat temu, więc musi być dobre i teraz, ale jego 24K Magic z 2016 roku cierpiało na jakościową nierówność. Z kolei Anderson .Paak, druga połowa duetu Silk Sonic po świetnym Malibu, również z 2016 roku, nie potrafił napisać kolejnej wypełnionej tak mocnymi piosenkami płyty. Pierwszy odsłuch ich wspólnego albumu zatem przyszedł do mnie z wielkim zaskoczeniem, wręcz szokiem. Okazuje się, że An Evening… to nie tyle pastisz, co pastisz idealny, łączący najlepsze cechy z epoki materiałów źródłowych i epoki, w której powstał. To nie jest w stu procentach podróż w czasie do konkretnego roku, bo dwie piosenki są zarapowane, a jedna reprezentuje zupełnie inny nurt disco, ale słuchając nie ma się odczucia, że brzmieniowo coś tutaj nie pasuje. Co najwyżej tekstowe EXPLICIT LYRICS.
W czasach, kiedy stopień ingerencji wytwórni był znacznie wyższy, niełatwo było o albumy wypełnione hitami od deski do deski. Tymczasem Silk Sonic w 2021 roku nie musi ulegać parciu na wypuszczenie płyty w sezonie sprzedażowym, czy dla demograficznie określonego odbiorcy, nie musi przyłożyć się jedynie do dwóch 7-calowych singli. Zamiast tego przyjmuje zasadę „all killer, no filler”. Poza intrem, wszystkie indeksy na An Evening… działają fenomenalnie jako piosenki. Podejrzewam, że ogromny wkład ma w to „cichy” songwriter D’Mile, bo nie wierzę, że gwiazdorski duet sam napisał tak udane kawałki. Pod względem struktur piosenek, ich dynamiki, nagromadzenia motywów melodycznych, album nie tylko z wyjątkową precyzją odwołuje się do dziedzictwa piosenkopisarskich profesjonalistów z epoki, ale i pokazuje swoją samoistną wysoką jakość.
Wreszcie, równie istotne są aranże i produkcja. Wiecie czego mi brakuje w dzisiejszej muzyce? Korzystania z dobrodziejstw tych wszystkich instrumentów, jakie między innymi pojawiają się na An Evening with Silk Sonic. Nie chcę brzmieć jak dziad, lubię sobie czasem zaaplikować do uszu niskie 808-owe bumy, ale żebym łatwiej zrobił się emocjonalny potrzebuję, żeby pogłaskały mnie od środka słodkie smyczki. One, ale i wyraźny, ciepły bas, przebijające się na pierwszy plan dęciaki, zawsze funkujące gitary i pozostali, niewymienieni przeze mnie bohaterowie, wykonują na płycie połowę roboty. Łącząc wszystkie wymienione przeze mnie na przestrzeni tej recenzji składniki w jeden, trwający zaledwie 32 minuty produkt, dochodzę do wniosku, że mam do czynienia z albumem niemalże perfekcyjnym. Dlaczego „niemalże”? Jednak pomiędzy poziomem opadającej szczeny, a poziomem padnięcia na glebę jest pewien dystans. Możliwe też, że powstanie 50 lat temu płyty bardzo podobnej do tej wcale nie byłoby tak nieprawdopodobne. Tego jeszcze nie wiem, ale kształt mojej muzycznej podróży sugeruje, że jestem na drodze by tę wiedzę zgłębić.
===
To wszystko, dziękuję wszystkim za przeczytanie tej serii tekstów, a w największym stopniu szanownemu koledze Kubie Małaszukowi, który zrobił to jeszcze przed dostarczoną przez niego korektą. Widzę się z wami za rok, mam nadzieję, że tym razem z dłuższą listą.
17-21.01.2021