Ulubione albumy 2020 roku

Nie chcę znowu pisać wstępu w tonie użalawczo-wymówkowym, także przejdę od razu do sedna. Topka obejmuje 20 pozycji. To mniej niż 2 i 3 lata temu, ale więcej niż rok temu, także jestem zadowolony i mam nadzieję, że wy też będziecie. Pominę sobie wszystkie moje kryzysy, w tym RAJTERSKI, bo jestem z tego podsumowania dumny i wciąż czuję, że się rozwijam, a z odkrywaniem nowej muzyki i zgłębianiem gustu czuję się doskonale. W 2020 roku przesłuchałem 967 płyt, w tym 219 z 2020 roku. Ta pierwsza liczba to więcej niż w roku poprzednim, a ta druga to całkowity rekord. Tak się w te nowości zassałem. Największą zmianą w topce jest zdecydowanie fakt, że nie ma na niej żadnego wydawnictwa rockowego i metalowego. W starciu z tym tekstem 10 lat młodszy ja nie uwierzyłby, że jest tym samym człowiekiem (filozofowie, psychologowie, cicho), a sam na swojej analogicznej liście uwzględniłby jedynie płyty rockowe i metalowe, gdyby tylko słuchał czegoś innego niż wieloletnich, niskiej jakości empetrójek z żadną rotacją. W tym roku przede wszystkim pop, elektronika i hip hop. Dużo hip hopu, ostrzegam. A czego bym życzył sobie w 2021 roku? Żeby przemysł w końcu pochował Pop Smoke’a i dał mu odejść w spokoju.

20. Undadasea – Da Groovement | boom bap/hip house |

Przekaz muzyki gdyńskiego SKŁADU jest prosty i wylewający się z każdej piosenki i dlatego nie będę poświęcał wiele czasu jego treści. Ten luzik™ po prostu się kupuje lub nie. I tak, wiem, że nie wypada za bardzo zżyć się ze sprzedawcą, ale gdy ta banda przećpanych i przepitych ziomali i ziomalek przez 72 minuty sprowadza wszystko do wspólnego imprezowania, to moja zła wola idzie na drzemkę i daję sobie uwierzyć, że to naprawdę. No tak, wydawnictwo powinno być trochę krótsze, ERA STRIMINGOWA odcisnęła swoje piętno, ale ogrom muzycznie wyszczególnianych puent, nawiązań, sampli to rezonujący, nawracający raz za razem dźwięk przybijanej pieczątki jakości. A nagroda specjalna należy się za sam fakt nagrywania muzyki, która nadaje mi się zarówno na tę listę, jak i do całej kampanii reklamowej Sprite’a.

19. Hook – I Love You 2, Hook | cloud trap |

Z 3 wydanych w 2020 roku płyt kalifornijskiej raperki za moje serce chwyciła jedynie ta. Odpowiedź znajduje się w recepcie. Jak na najbardziej cloudowych z cloudowych kawałków Cartiera, wysoce „fizyczna” ekspresja wokalna wchodzi w syntezę z wyprowadzającym na manowce gąszczem bass boomów, clapów i cykaczy. „Element własny” w tym wypadku to podkręcenie psychodeliczności i opatrzenie całości motywem silnej porozstaniowej depresji. I to imponuje. Stopione w łzach linijki i pełne cierpienia wykrzyknięcia bombardują nas jak dziesiątki bolesnych telefonów i wiadomości tekstowych wysyłanych przez osobę niepogodzoną z rozstaniem. To nie nowy motyw, albo znasz taką osobę albo sam nią byłoś, ale jest to wspierane przez szaleństwa w warstwie produkcyjnej. Różne pomysły na zagospodarowanie przestrzeni w miksie pomiędzy trackami, przyspieszki i zwolnienia – to tylko pierwsze z brzegu rzeczy rzucające się na myśl. Mikstejp ten trwa tylko 25 minut – dajcie sobie odsłuch, jeśli emocjonalnie czujecie się na siłach.

18. 21 Savage & Metro Boomin – Savage Mode II | trap/gangsta |

W drugiej EDYCJI naszego ulubionego spotkania rapowego Metro i 21 decydują się na więcej zmian niż byśmy od nich wymagali. Tak, Morgan Freeman „na narracji” to kozacka fanaberia (jesteśmy PIENIĘŻNI), ale clu stanowi rozlanie się poza wąskie ramy stylistyczne debiutu. To nie jest jakiś maksymalizm, ale z pewnością już nie minimalizm. I już nie jest aż tak depresyjnie zimno, izolacyjnie (w 2020? lol) i to raczej stanowi o tym, że wciąż wolę płytkę z 2016, ale obecność dwójki na tej liście świadczy o tym, że absolutnie nie ma o co płakać. Glock in My Lap, Slidin, No Opp Left Behind to najjaśniejsze momenty wydawnictwa, które sięgają swoją chłodną atmosferą esencji jedynki. TRYB DZIKUSA II to także – w przeciwieństwie do poprzednika – nie jest już propozycja ściśle trapowa. Bo „ja bez żadnego trybu” zdaje się mówić zupełnie niedzisiejsze, nadające dziwacznego kolorytu Steppin on Niggas. Koncept, możliwe, że trochę się rozmył, ale nie mogę nie być ciekaw w jakim idzie kierunku.

17. Prins Thomas – Træns | tech trance |

Prins Thomas dla wielu kojarzony jest ze wspólnych projektów z Hansem-Peterem Lindstrømem. Lindstrøm, choć naturalnie bardziej taneczny, poza ramy kosmicznego disco wychodził rzadko. Thomas zaś, będąc bardziej wszechstronnym – można się nawet pokusić o słowo „kontemplacyjnym” muzykiem – wychodził na zewnątrz z bazy progresywnej elektroniki i ambientu. A jak wyszedł w tym roku, to wyszedł. Bardziej tanecznie i mniej „kontemplacyjnie” się chyba nie da i tu leży pewien fascynujący paradoks, bo to w moim odczuciu jego najlepsza płyta, jedyna, podczas której da się i jednocześnie zachwycić i ani chwili nie nudzić. Każdy z kawałków na Trænsie jest nagrany tak, by wpisywał się w ramy gatunkowe, ale też poważnie potraktować wywoływanie uczucia transu. Nie bez powodu każdy z tracków otrzymał jako nazwę po prostu „Træns” z odpowiednim numerkiem, bo większość z nich brzmi „tak samo” – opiera się na podobnych strukturach i dźwiękach. Myślę, że to mimo przedrostku „tech” dosyć przystępna, „miękka” nawet muzyka, przeznaczona do puszczenia w całości jako godzinny miks do biegania, albo wykonywania jakiejś powtarzalnej roboty. I tak oto Książę został królem w nieswojej krainie.

16. DJ Lostboi – The Blue Stallion | ambient |

Każde wysokojakościowe dzieło muzyczne budzi we mnie skojarzenia z budowaniem w swoich ramach oddzielnego, fascynującego świata. Niezwykle ciekawy pomysł na nowy świat miał ta tajemnicza producentka z Francji, albowiem postanowiła odtworzyć otwarty, górsko-morski krajobraz wyspy Ibiza wewnątrz około 20-letniego komputera. Eteryczne, anielskie syntezatory i sample kierują uwagę na piękny, wygenerowany teren i dają błogie uczucie doznawania wyjątkowej i nieskrępowanej przestrzeni. Na równi z pierwszymi skojarzeniami, brzmienie albumiku odwołuje się do określonych trendów w ambiencie przełomu wieków. Elektroniczne new age, styl „chill out” przepełniają wydawnictwo aż do wylania się na tapetową okładkę. Do momentu poznania tego małego obrazu wielkiej starodigitalowej natury jeszcze nie słyszałem żadnej współczesnej i profesjonalnej, a zarazem poruszającej i kompletnej wariacji nad dźwiękiem startowym Windowsa 98.

15. DJ Boring – Like Water | tech house |

Ja nie wymagam wiele. Motyw przewodni, konsekwentne bicie, kontrastowe strukturyzowanie, sokowirówka na miksie i kontrola jakości – if you know, you know. A Boring wie i dba, więc wykłada swojego czwóraka stworzonego do puszczenia na superroznosicielskiej potańcówie. Każda z tych propozycji jest od początku do końca naszpikowana mniejszymi lub większymi hookami oraz doskonale egzekwowanymi build-upami i dropami. Nie brońcie się przed tym, każdy musi czasem przyhałsić.

14. Ala|Zastary – Jutro? | synthpop/bedroom |

To jest jeden z tych projektów, wobec których Niezależny Serwis Muzyczny Porcys poczuwał się do lansowania w ramach misji promocji młodych, polskich, poptymistycznych, ale indie i lubiących majstrować w harmoniach muzyków. Dla jednych jest to rekomendacja, dla innych anty, a ja sobie od lat sprawdzam, bo jest w tym pewien ułamek racji. Nagrodę swoją dostaję właśnie w 2020 roku wraz z premierą Jutro?. Ala i Zastary na tej płycie udowadniają, że potrafią pisać angażujące, dynamicznie zróżnicowane piosenki, co jest słabym punktem wielu artystów ze wspomnianego mikrostylu. To pewna riposta. Riposta idzie dalej, bo elektroniczne podkłady są zupełnie nieprzeciętne, imponują swoją energią i zdecydowaniem. Dobrze jest gdy beat potrafi uderzyć, prawda? Gościu „za konsoletą” to nie żaden plumkacz, on naprawdę wie co robi. Co jeszcze? Chyba raczej Kto jeszcze?, bo tak się nazywa inne od reszty, ale prześliczne chillwave’owe intro. Rozwinięcie tego pomysłu znajduje się na wypuszczonej przed świętami, przeoczonej instrumentalnej epce o tytule *.

13. Tornado Wallace – Midnight Mania | tribal house/goa |

Tornado Wallace swoim pierwszym LP zaoferował nam eksplorację tropikalnej dżungli na tytułowej Samotnej Planecie. Wówczas była to wizyta prowadzona w spokojnym, relaksacyjnym duchu. Trzy lata później dostajemy kontynuację propozycji w postaci wzięcia udziału w ceremonii lokalnego plemienia. Po jej przyjęciu rozpoczyna się już klubowa ofensywa. Kawałki z Midnight Manii układają się w oszczędną, ale wszechstronną, zahaczającą o trance’owe i breakowe rejony całość. Na uwagę zasługuje wyczucie w budowaniu klimatu. Pierwsze trzy tracki to jeszcze przygotowania. Nacieramy się olejkami i farbami, przygotowujemy przestrzeń, odpalamy ogień, tworzymy dym. Czas na dziki rytuał przypada na dwóch ostatnich, intensywniejszych i szybszych trackach. Może i szkoda, że to wszystko sumarycznie trwa tylko 32 minuty, ale to bardzo prosta oferta – wiesz co dostajesz, nie zadawaj głupich pytań.

12. The Necks – Three | awangardowy jazz |

Cieszę się, że mój ukochany tercet jazzowy w końcu zagościł na tej liście. Miał już dwie okazje, ale nie martwiłem się, bo wiedziałem, że to w końcu nadejdzie. Przywoływana dzisiaj historia trwa nieco ponad godzinę, a dzielona jest po równo na tytułowe trzy. A wszystko zaczęło się od masakry. Wchodząca w pierwszej sekundzie płyty wręcz blastbeatowa młócka perkusji i PERKUSJONALIÓW to pozornie klasyczna, necksowa teza o transie zradzającym się w kontraście pędzącego tempa i kojących melodii. Ale tylko pozornie, bo nigdy wcześniej nie było to tak uderzające i szorstkie. Był speedbient, teraz jest powerbient. Z kolei drugi utwór to w pewnym sensie zaprzeczenie pierwszego. Tempo zostaje wyparte czuciem, a uwaga zostaje już przesunięta w całości na syntezę nawiedzających mazajów. Ćwiczenia nad formą; nie jest to nowość w katalogu, ale wciąż diablo efektywna. Trzeci strip to – mogę się mylić – pierwsza albumowa wycieczka w rejony ECM-owe. Ten najbardziej przystępny, prawdopodobnie najlepszy utwór jest jak wędrujący słoń. Ospały, ale z pewnym luzem człapie, z każdym krokiem formułując ten obficie posypywany klekotkami i innymi przeszkadzajkami groove. Chyba dla takich opowieści czasem warto żyć.

11. Tuzza – Giardino | trap/cloud |

Nie dało się przebić wybitnego Fino alla fine, ale o co, pan, prosisz? Giardino to typowa ofiara klątwy drugiego albumu, ale jednocześnie zupełnie satysfakcjonujący, wielkoformatowy follow-up do jednego z największych osiągnięć nowego polskiego hip hopu. Formuła muzyczna została zmieniona w stopniu nieznacznym, co samo w sobie pod względem jakości ustanawia dla projektu wysoko położoną podłogę. Momentami jednak, wdziera się uczucie, wprawdzie dalekiego od spełnienia, ale jednak wyczerpywania. Obok utwierdzania się w przekonaniu co stanowi o artystycznym sukcesie Benito i Ricciego, czasem czuć ogranie pewnych schematów rymowych i melorytmicznych w nawijkach. Pozostaje zatem jeszcze stężenie wbijających się w ucho rapowych HYMNÓW. I przez gros płyty obcujemy z kawałkami na poziomie debiutu (Cullinan, Młody Dorian, Warszawska Nike to najlepsze „wycinki”), ale zdarzy się, że jakiś zwyklak, FILER się wkrada. Chwile te jednak są do wybaczenia, bo dzięki niezawodnym beatom, cała sztuka płynie gładko, bez poczucia głębszego zastoju. I to tyle. Moja opinia o tym albumie jest podobna do tej o Savage Mode II. Nie mam wiele ciekawego do powiedzenia na temat albumu, który jest przewidywaną kontynuacją obranej drogi, przewidywanym spadkiem jakości oraz ostatecznie przewidywanym sukcesem. Dobre pisanie napędzane jest zmianą; tym lepsze im zmiana gwałtowniejsza. A chłopaki chyba też to rozumieją, umieją dobrze pisać.

10. Kamaiyah & Capolow – Oakland Nights | west coast |

Wiecie co? Przewińmy od razu do następnej pozycji.

9. Kamaiyah – Got It Made | west coast |

Kolejność dwóch albumów Kamaiyi nie ma szczególnego znaczenia. Są one sobie tak jakościowo i brzmieniowo bliskie, że niegłupim pomysłem byłoby je wydać razem na jednym cedeku. Dałem Got It Made przed Oakland Nights, bo pierwszy jest całkowicie jej własnym albumem. Po prostu zawiera więcej „esencji”, bardziej wpisuje się w rolę dania głównego, a ten drugi – deseru. Obie te krótkie płyty są po brzegi wypełnione, „jak to mówią młodzi ludzie”, luźnymi BENGIERKAMI, a przy okazji dają potrzebny odpoczynek od dominującego trapu. Na Got It Made nieco większy jest udział chłodnego, bezwzględnego hyphy, a Oakland Nights ciut częściej uderza w letnie g-funkowe brzmienia. Ostatecznie, chodzi tutaj o ociekające kozackością i s w a g i em linijki oraz powtykane wszędzie mini- i maxi-hooki. „’Cause I love myself, yeah, I trust myself” z Pressure, „I’ve been that bitch and I still am” z Still I Am, „100’s, 20’s, 10’s, 5’s/Stack it ‘til it multiplies” i soczysty feat Keak da Sneaka z Oakland Nights, refren z Digits czy PRZEDFREN z Mood Swings. No wszędzie to jest, a to muzyka, o której najwięcej się dowiemy po prostu ją odpalając, do czego zachęcam w każdej chwili.

8. Bing & Ruth – Species | ambient/minimalizm/progresywna elektronika |

Wieloletni reżim muzyki rozrywkowej od lat przysparza trudności w definiowaniu terminu „muzyka klasyczna”, a ambientowy ansambl Bing & Ruth w swoim zwyczaju po raz kolejny – i możliwe, że nawet silniej niż kiedykolwiek – reprezentuje ten wbity w granice pojęć klin. Species to wciąż wodospad gęsto rytmizowanych sekwencji, ale tym razem nie wykonywanych na „naturalnym”, „podstawowym” w brzmieniu fortepianie, a na elektronicznych organach. Tak wysokie, „firmowe” natężenie dźwięków jak np. na Starwood Choker czy TWTGA znajduje się tylko na jednym z indeksów albumu. Nie ma tego specyficznego poczucia kaskadowości, ale wielopiętrowość i zmienność arpeggiów wspierana przez szerokie, rozpychające się brzmienie organów podtrzymuje gęstość tkanki dźwiękowej na niejednokrotnie przyprawiającym o skręty w mózgu wysokim poziomie. Niepodważalnie pierwszoplanowe organy podmywane są od dołu kontrabasem, a od środka klarnetem. To płyta gdzie arytmetyka, logika relacji w odległości dźwięków, dwu-, trój-, złożona podzielność, wykorzystywane są „z ludzką twarzą” dla osobistego, melancholijnego, łatwo działającego na trudne do określenia emocje, ale też paradoksalnie zdystansowanego jak narrator opowieści „filmowego” efektu. Skojarzenia? Stałość niestałości materii, zacieranie się osi organik-syntetyk, izolacja w cywilizacji, THX 1138.

7. Playboi Carti – Whole Lotta Red | trap |

Jest to produkt powstały na bazie wielu substancji. Między innymi kodeiny, MDMA i cukru. Ten ostatni i nie tylko on, ewidentnie przyjmowany był drogą nosową (no nie ma wytłumaczenia) a skutki tej praktyki odkrywamy przeważnie w kolejności odwrotnej do chronologicznej. Najpierw zjazd, potem spływ, dopiero potem konsumpcja. No, struktura tego albumu jest zupełnie POKIĆKANA, ale jeden luk na executive producer taga wyjaśnia sprawę i psioczenie możecie sobie wsadzić wiecie gdzie. Ale wszystko to i inne to jest przednia straż, siła wyższa; przyszłość do ciebie gada – jak nie kumasz, to nie kumasz, widzimy się za rok, może zmądrzejesz. Po agresywnej, no właśnie, spływowej nawijce (dajcie mu, kurwa, wody, chłopak się zamęczy) wchodzi jakiś melodyjny sugar glider, po niebiańskich syntach łeb miażdży ci KONSTRUKCJA PRZEMYSŁOWA; Pi’erre rzuca ci kółko z kaczuszką żebyś, kurwa, PŁYWAŁ; Kanye na początku wtrynia się na kawałek, nie chce puścić beata i zdaje się, że trzeba go ściągać siłą; snippety i wyszlifowane leaki robią tu za pełnoprawne kawałki… BO NIMI SĄ, LAMUSIE. Upadek gramatyki, flary w radiowozie, w 1:22 słychać strzały; jeszcze kiedyś se będziesz smęcił o prawdziwych czasach Jumpmana, a na razie MY STOIMY TAM GDZIE WTEDY, ONI TAM GDZIE STAŁO TACO.

6. The Soft Pink Truth – Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase? | elektronika/ambient |

Tegoroczna elektronika POD ROZKMINĘ. Rok temu był to Barker, dwa lata temu – Vynehall, dwa lata temu – nie umiałem kminić. Ta oddzielna, luźnie kreślona kategoria przysługuje mózgowiczom muzyki elektronicznej starających się, między innymi, zadać nam fundamentalne pytania o istotę beatu (hahah). Czym jest beat? Gdzie się zaczyna, a gdzie kończy? Może beat to spektrum? Co sprawia, że muzyka jest beatowa? Czy beatu może być za dużo lub za mało? Może odpowiedź na to ostatnie pytanie jest wspólna dla powyższych muzyków, bo w przytaczanych przeze mnie płytach próbują znaleźć idealny, niejednoznaczny i idealnie niejednoznaczny balans. W przypadku goszczącego na tegorocznej liście Drew Daniela, pomiędzy bardziej regularnymi, prostszymi do zrozumienia momentami sytuującymi się w idealnej symetrii na drugim, środkowym i przedostatnim indeksie albumu (przepraszam, nie mogę o takich rzeczach nie wspominać), musimy przebrnąć przez tajemnicze, eteryczne, może nawet new age’owe (wow) labirynty. Niejednokrotnie zastanawiałem się, co się dzieje i gdzie się znajduję. Z początku nawet nie wiedziałem, jak mi się to podoba. Teraz już wiem.

5. młody polak – Oddychaj, zabijaj | eksperymentalny hip hop/neo-rave |

„Gatunkowo-stylistycznie Oddychaj, zabijaj znajduje się w szarej i do tego opuszczonej strefie. Czasem to do niczego niepodobny rap, czasem do niczego niepodobne r&b, a wszystko to jedzie na techno i euro-dance’owych (ogółem – neo-rave’owych) instrumentalach. Żadne z tych nacechowań nie wiedzie prymu, zwyczajnie brakuje słów by opisać z czym mamy do czynienia. Nie sądzę, więc, że to odpowiednie kategorie do rozpatrywania tej ledwie 15-minutowej epki. Jestem niemal przekonany, że wychodzę poza wyobrażenia i zamiary artystki, ale z racji głębokiego wrażenia kryjącego się pod widocznym już od samej powierzchni chaosem sensu, muzyka ta jest dla mnie przede wszystkim fascynującym doznaniem estetycznym. Fascynującym, bo na próbę zrozumienia tego sensu, tej logiki jestem skłonny ciągle i bez bólu dedykować kolejne odsłuchy.”

[fragment recenzji dla portalu Sajko]

4. Better Person – Something to Lose | sophisti-pop/new romantic |

3 lata temu na koncercie w warszawskim Pogłosie Adam Byczkowski zapowiedział swój kolejny utwór I Wake Up Tired jako „balladę reggae” i od tego momentu już nie tylko wydawało mi się, że jest moim człowiekiem, ale wręcz byłem tego pewien. Widzicie, to bicie w składniki starter packa polskiego dyskursu muzycznego w ŚWIATOWEJ SIECI ”INTERNET”, gustowa „obrona słabszych” jest mi bardzo bliska. Tutaj znowuż mamy balladę reggae (True Love), ale oczywiście cała tożsamość Something to Lose opiera się na tej niemożliwej do przeoczenia, głębokiej noworomantyczności. To zamiłowanie do naszego, obficie nadzianego niepowtarzalnym, europejskim serem brzmienia i bezwstydne, niesplamione żartem wyniesienie na piedestał takich wartości, jak miłość, młodość i wolność, razem stanowią – mimo bycia w całości produktem retromańskim – coś świeżego, momentami nawet wyzwalającego. Te momenty to Hearts on Fire i tytułowy singiel, które każdorazowo uskrzydlają słuchacza, by ten na chwilę mógł odlecieć w niebo na wysokość zakochanych i spojrzeć z góry na tych, którzy tego szczęścia nie dostąpili. Te dwie piosenki, choć nie stoją poziomy nad resztą płyty, stanowią najlepsze zaproszenie do albumu, są dwoma stronami monety, z tym, że obie z nich to orły.

3. Lil Uzi Vert – Eternal Atake/LUV vs. The World 2 | trap/pop rap |

Powiem wam, że przygotowywanie tej topki było dla mnie największym wyzwaniem w historii tego zwyczaju. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że przez większość czasu miałem więcej napisanych tekstów, niż płyt ułożonych w kolejności. I tak, o ile pozycje 2-1 były dla mnie pewne od początku, tak nr 3 pozostawał dla mnie zagwozdką aż do ostatecznego rozwiązania. Zdecydowałem się tutaj umieścić… powiedzmy, że „podwójny album” Uziego z wielu powodów, ale chyba najważniejszy z nich to fakt, że to najdłuższe wydawnictwo trapowe, na którym ani przez chwilę nie mogę się nudzić. Przez 105 minut każdy z 32 strzałów jest celny, każdy z tych 32 cuksów jest smaczny i nie wywołuje brzucha. Dla porównania – pamiętacie jaką katorgą było trwające tyle samo Culture II? Eternal Atake, w mojej opinii nieco mocniejszy od LUV… to z wyjątkiem kawałka z Syd one-man show, wielka popisówa na stałe zamykająca usta niedowierzającym, że Uzi to obecnie najlepiej rapujący kurdupel na świecie. To też jeden z rzadkich przypadków, gdy mamy do czynienia z fabułą. Zabawne skity i prawdziwie kosmiczne sample (dźwięk wyrzutni z ikspekowskiego Pinballa??!!) służą opowiedzeniu historyjki o porwaniu Uziego przez kosmitów. Kto wpada teraz na takie pomysły? Przecież nie da się tego nie uszanować na samej tej podstawie. LUV vs. The World 2 ma na siebie zupełnie inny koncept. To względem Eternal Atake album „po godzinach”, ale jednocześnie niesamowite rapowe „all stars”. Już bez motywu, ale nikomu to nie przeszkadza, bo tak samo jedzie tu killer za killerem. Czuję, że błędem z mojej strony byłoby nie docenić tego całego wydarzenia, tego wielkiego osiągnięcia. Za kilka lat sprawdzimy czy miałem rację.

2. Jessie Ware – What’s Your Pleasure | dance-pop/disco house

Kolejne odkupienie disco house’u przyszło z zachowaniem zasad dekadowej cykliczności trendów. Minęło mniej więcej 20 lat od Can’t Get You out of My Head i Murder on the Dancefloor oraz mniej więcej 40 od debiutu Madonny, wystarczy wymieszać wszystkie składniki i się uda? No nie do końca. Żyjemy w matriksie, a światowy bank rozbiła mająca swoje momenty, lecz w całościowym ujęciu bezsercna mimikra Future Nostalgii (ten tytuł dalej mrozi). Wielka szkoda, bo What’s Your Pleasure to wyzuta z wysokobranżowego spięcia i hałaśliwości czysta pop-esencja, jakiej obecnie ze świecą szukać. Wszystko tutaj deklaruje ideologię poptymizmu, począwszy od symbolicznego pokojowego zerwania z muzyczną przeszłością Ware, przez gładkie wejście tanecznego beatu w podniosłe, pozbawione elementów perkusyjnych, smyczkowe intro dla pierwszego na liście Spotlight. Tego, że piosenkopisarstwo jest perfekcyjne chyba nie muszę dodawać? Ooh La La to, wiadomo, singiel roku, full beztroska, disko relaks w twoim domu, ale chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na cichego zwycięzcę na płycie, czyli Read My Lips – miód prosto z pszczelarni. To też jedno z największych zaskoczeń tego roku, bo wyglądało na to, że jakość płyt Ware podąża równią pochyłą, ale okazało się, że najlepsze było dopiero przed nami! Mam nadzieję tylko, że wokalistka nie zmieni kierunku i niedługo obdarzy nas czymś podobnym i zamieni dzisiejsze srebro w jutrzejsze złoto.

1. Young Nudy – Anyways | trap |

Nie mogło być inaczej. Nie rzucałem słów na wiatr, gdy w maju pisałem, że album roku znamy już od kilku miesięcy. Znam na pamięć KAŻDĄ melodię z tego godzinnego albumu, w końcu wg lastefema nabiłem mu… 616 scrobbli [!]. Niesamowicie mnie to rozbawiło, gdy to sprawdzałem, no ale cóż poradzić – byłem i wciąż jestem pod wrażeniem wszystkiego na tej płycie. To dla mnie niepojęte, jak można bez żadnych featów robić tak gęsty, tak precyzyjny, tak wwiercający się w ucho rap. Wybitną charyzmę ma ten człowiek, płynie na tych boskich beatach, czuje się na nich jak ryba w wodzie, a konkretnie bojownik wspaniały. A skoro już o beatach wspomniałem, to skupmy się na nich na chwilę. Melodie w wielu kawałkach dostarczane są tutaj za pomocą miękkich, fantazyjnych, bajecznych wręcz klawiszów. Wywołują one magiczny efekt, który w np. utworze tytułowym, przy kompletnym zignorowaniu treści tekstu pozwoliłby uwierzyć, że absolutnie nie rozchodzi się tutaj o pierdolenie suk, rozpierdalanie wrogów i napierdalanie hajsu. I wciąż są to w stu procentach numery przebojowe; nie kłóci się to w żadnym stopniu z choćby bardziej brutalnym No Go, czy minimalistyczno-zgrywowym No Comprende. Shit deeper than rap, shit deeper than rap – powtarzam jak mantrę.

===

I to tyle. Dziękuję wszystkim, którym chciało się śledzić to moje najdłuższe w historii podsumowanie. W tym roku zarzucam zwyczaj dorzucenia plejki, bo poprzednie nie cieszyły się zainteresowaniem. Macie swoje spotifaje, poradzicie sobie. Chciałbym serdecznie podziękować @Kuba Małaszuk za korektę i wsparcie techniczne dla listy. Naprawdę im dłużej to trwało tym bardziej się męczyłem i ta pomoc była dla mnie niezastąpiona. Dalej zapraszam na mojego Twittera, który jest moją preferowaną formą aktywności: @DiscoMusicam