Ulubione albumy 2019 roku

Chciałbym was serdecznie przeprosić, ale nadchodząca lista będzie obejmowała jedynie 15 pozycji, a nie tak jak przez ostatnie 2 lata – 25. Coraz większy nawał obowiązków: studia, związki, własna muzyka, choroba – to wszystko spowodowało, że nie miałem czasu na zajęcie się pasją w satysfakcjonującym mnie stopniu. Wiem, że nie składam najlepszego podsumowania, ale uznałem, że to i tak lepsze niż rozłożenie rąk i stwierdzenie „może za rok się uda, gdy się bardziej postaram”.
W tym roku przesłuchałem 869 nowych albumów (spadek o 13.36% względem 2018), z czego 155 było wydanych w 2019 roku (spadek o 20.1% względem 2018). Wygląda również na to, że 2019 był dla mnie słabym rokiem nie tylko w ilości słuchanej muzyki, ale też pod względem tego jak mi się podobała. Jeszcze na początku 2020 musiałem dawać nowe szanse przesłuchanym wcześniej płytom i zapoznawać się z nowymi by z piętnastki nie wychodziła mi sama dziesiątka. Przyznaję się również do tego, że jednak nie mogę być tak wszechstronnie rozwijającym swój working material słuchaczem jakim chciałbym być. Powoli formuje się moja sfera estetycznych zainteresowań, moje „-core”. Coraz rzadziej zmuszam się do słuchania gatunków, w których sporadycznie znajduję satysfakcję. Mam nadzieję, że w latach 20. będę śledził wszystko co mnie rajcuje z zadowalającym rezultatem.

15. James Blake – Assume Form | alternatywne r&b/art pop |
Pisząc na temat Assume Form biją się we mnie serce z rozumem. Rozum nie chce uznać tej płyty za jakikolwiek sukces artystyczny, a serce pada bezsilne przed oferowanym przez Blake’a soundscape’em. Gdy usłyszałem pierwszy raz AF byłem zaskoczony tym jak natrafiłem na tak podobne do mojego uwielbienie do idei gładkości i przejrzystości. To niepodważalnie najbardziej komercyjne wydanie Blake’a, co zawsze prowokuje do przemyśleń przez pryzmat – przepraszam, że to powiem – sell outu. Sell out, w swojej istocie, nie ma dla mnie żadnego nacechowania, ale pojawia się pytanie czy obranie takiej drogi nie zamyka większej ilości furtek, niż otwiera. Wiążę z następnym albumem Blake’a tyle samo nadziei co obaw, a póki co, regularnie wracam do Assume Form. Nawet jeśli zdarza mu się czasem przynudzać to jest to dla mnie błoga nuda.

14. Toro y Moi – Outer Peace | funky house/alternatywne r&b
To chyba najbardziej kontrowersyjna pozycja na liście, więc dobrze, że będziemy mieli ją teraz z głowy. Uniwersalnie uznany przez wszystkich za najgorszy album Chaza, Outer Peace to jedna z największych muzycznych ofiar wysokich oczekiwań jaką potrafię sobie przypomnieć. Jasne, „Freelance” i „Ordinary Pleasure” to doskonałe single i najlepsze momenty na płycie, ale fatalne zwiastuny longpleja. Pamiętam jak wszyscy oczekiwali pełnej cukru podróży do złotych czasów french house’u, a tutaj zonk – dostaliśmy dwie skrajnie różniące się od siebie epki, z których piosenki zostały ułożone w kolejności rażąco przypominającej losową. Myślę, że jak się człowiek pogodzi z tym faktem, to będzie mu łatwiej docenić części składowe płyty. Nie wiem czemu tak inteligentny esteta jak Chaz to zrobił, ale zamiast się nad tym zastanawiać wolę docenić nowoczesne brzmienie i dalekie od bycia złymi melodie takich ładnych miniaturek jak „New House” czy „Monte Carlo”.

13. Mac DeMarco – Here Comes the Cowboy | piosenka autorska/soft rock |
Zawód nowym Makiem w moich oczach pochodzi z tej samej szuflady, co zawód nowym Kanye. Można się zastanawiać czy rzucanie widowni albumem w stanie „nie do wydania” to w rzeczywistości rzut ochłapami, czy przynętą, ale sam AKT DOKONANIA takiej roboty, taka BESZCZELNOŚĆ przykuwa moją uwagę. Przyznam się, że moją linię argumentacji zupełnie opieram na założeniu, że w „Here Comes the Cowboy” znajduje się nad wyraz spora ilość dowcipu. Co więcej, dowcipu, który mnie bawi. Podstawy do takiego przyjmowania płyty krystalizują się już podczas odsłuchu utworu tytułowego, znajdującego się na samym początku albumu. Nie mogę pojąć jak ktokolwiek może uważać, że Mac-Fucking-DeMarco na poważnie przez 3 minuty spaceruje sobie w kółko po kilku progach na gryfie i powtarza sloganowy tytuł piosenki do czasu, aż cała nadzieja na jakikolwiek zwrot akcji zostanie z nas do końca wyssana. Po tym wchodzą skrajnie spowolnione, minimalistyczne jak nigdy, „typowo demarcowskie” songi i gdy już większość prosi „MAC, ZRÓB COŚ” to w odpowiedzi ZWYCZAJNIE otrzymujemy ROZKLAPCIAŁY funk. I taki jest w wydźwięku cały ten album – konsekwentnie kpiący z jakiejkolwiek muzyczno-moralnej przyzwoitości, pozorny pustak, który czaruje swoją do szpiku kości prawdziwą nonszalancją. Nigdy nie była ona u Maka tak przekonująca i ze świecą szukać jej u innych. Najbliżej u jegomościa, który pojawił się gościnnie w pierwszym zdaniu.

12. Kanye West – Jesus Is King | chrześcijański hip hop |
Po wyczerpującej ( bardziej mnie niż temat) recenzji nie mam wiele więcej do dodania. Link tutaj.

11. Solange – When I Get Home | art’n’b |
Okładki obu płyt „nowej” Solange wyglądają bardzo podobnie, w czym można się doszukiwać jakiejś łączności pomiędzy nimi. Nie jestem wcale daleki od takiego zapatrywania się na sprawę, bo When I Get Home brzmi zupełnie jakby było nagrane od razu po A Seat at the Table. Jednocześnie zaś wyjawia cechy świadomości znaczenia jego poprzednika i stara się przedstawić jako przedstawiciel zgoła innych idei. Na numerze 11 na mojej liście znajduje się album zupełnie odrzucający formułę „świadomej” czarnej muzyki, album, którego nadrzędnym celem jest eksperymentowanie z melorytmicznymi strukturami przy równoległym (i jak widać po wyniku komercyjnym, skutecznym) zachowywaniu pozorów, że mamy do czynienia z twoją typową muzyką popularną. Cała płyta jest poszatkowana na jeszcze mniejsze KAWAŁKI, które coraz bardziej uciekają od zwrotkowo-refrenowej formy, a producencka ornamentyka zdobywa kolejne punkty na drodze ku szczytom. Słuchając When I Get Home nie mam zielonego pojęcia w jaki sposób Solange mogłaby pójść dalej z następnym nagraniem. Dalsze dłubalnictwo czy może zwrot w stronę korzeni?

10. Ćpaj Stajl – Melodramat | hardcore hip hop |
Chodzi mi po głowie myśl, że te uzdolnione, undergroundowe, podkreślające swoje pochodzenie grupy hip hopowe są dla mnie na wyciągnięcie ręki, bo to niemożliwe, by tylko taki Ćpaj Stajl zjadał na śniadanie opowieści z polskiego głównego nurtu. 2019 był po prostu rokiem wielu spektakularnych zawodów. Pezet, PR08L3M, schafter – to tylko największe z „nazwisk”. Nie brakowało mi jedynie jakości, ale też, jak się okazuje, odetchnięcia od tego newschoolowego blingu i trzeźwego przypomnienia, że organy ścigania należy jebać. Bezpośrednia wizja małej przestępczości oferowana przez krakowiaków to najlepszy obecnie rewers dla godfatherowskich bajań Tuzzy. Okej, osiedlowe kłopoty z prawem, rodziną, używkami (innymi słowy słodko-gorzkim przeznaczeniem) znamy już z Lata w Ghettcie, ale Melodramat jest po prostu równiejszy i bardziej skupiony – nigdy nie łapie zadyszki. Tym 25-minutowym płytom jest jakoś łatwiej.

9. Kim Petras – Turn Off the Light | electropop/dance-pop/electro-house |
Czuję się trochę jak alternatywny kretyn, gdy okazuje się, że mój ulubiony, najbliższy czystemu (jako idei, a nie popularności) popowi album w zestawieniu, to ten, który tak bardzo odcina się od formuły współczesnego popowego albumu. Bo ciężka (dosadna) produkcja i PRZEBOJOWE, MOCNE refreny są na swoim miejscu, ale cała podróż przebiega w nieco inny sposób jak zazwyczaj. Dobrym materiałem porównawczym jest wydany tego samego roku inny album Kim Petras, Clarity. Tak jak Clarity wierne jest takim ideałom jak „każda następna piosenka musi być mniej zapamiętywalna od poprzedniej”, tak Turn Off the Light ma zdecydowanie lepiej wyważoną dynamikę, a strukturą podpatruje od albumów tanecznych. Żeby uszy nam nie ŚCIERPŁY od tych głęboko tłoczonych wokali, dostajemy co jakiś czas ratujące nas od zastopowania i ciszy, instrumentalne, dance’owe przerywniki. Nie chcę (ale muszę) wspomnieć o tym, że ten „popowy” album jest zrealizowany w motywie halloweenowym i by ustąpić miejsca Clarity, został przez samą artystkę potraktowany po macoszemu.

8. Rangers – Spirited Discussion | hipnagogiczny pop/rock |
Spirited Discussion to kolejna część (póki co) trylogii Joego Knighta, w której satyryzuje on hard-rockową tradycję i związane z nią klisze. Rezultat jak zwykle jest bardzo udany, bo razem z tryskającym ironią, garagebandowym wykonaniem idzie zmysł piosenkopisarski i – co najważniejsze – autentyczna miłość do tych kanciastych rytmów i ciężkich akordów. Zatem daleko Spirited Discussion do pustej pomnikowości – te gitarowo-elektroniczne jamy naprawdę przepełnione są melodycznie niestandardowymi motywami i oryginalnymi rozszerzeniami składu o instrumenty czy sample. Jeszcze gdzieś tam się znajdzie miejsce dla metrum 7/4, bo Knight czuje, że rytmiczna stagnacja to mimo konwencji nuda. Może nie jest to lepsza płyta od Late Electrics (w której występował wokal, a nie tylko wzięte skądśtam nagrania ludzkiej mowy), ale wciąż jest to doskonały album, do którego będzie mi się chciało wracać.

7. Adonis – W przyrodzie tkwi wróżba (zawarty w nas obłęd) | hipnagogiczny pop/synth-pop |
Kontrastujące ze sobą okładki obu Adonisów (czerwona kiedyś, niebieska teraz) doskonale oddają charakter obu płyt. Skondensowana magma epki pochodzi jednak z tego samego uniwersum co oferowana w 2019 podróż po coraz to kolejnych strefach atmosfery (możliwe, że już nie ziemskiej). Zmienił się zestaw inspiracji (bossa nova w intro, Prefab Sprout w przedostatnim, no zdecydowanie mniej to modne) i czuć więcej przestrzeni mimo jej niewątpliwego rozrzedzenia. Wciąż wolę Wiosenną ofensywę i nie wiem co więcej mogę dodać poza tym, że to właśnie w tym Panu (wink wink) pokładam największe nadzieje w polskiej muzyce, bo drąży w takich muzycznych rejonach, w jakich zamieszkuje ten mój bezbronny gust.

6. Barker – Utility | progresywna elektronika/idm |
Oh boy, ostatnio z tak zagadkową, w TAKI sposób zagadkową elektroniką, spotkałem się przy okazji odsłuchu Persony Lorenzo Senniego. Chodzi oczywiście o skrajnie niskie znaczenie „beatu”. Nie ma tutaj zupełnego jego zaniku jak w Personie, ale w zamian otrzymujemy inny gimmick. Otóż otrzymujemy zupełny chaos metryczno-rytmiczny. Przez większość trwania płyty zdaje się, że każdy ELEMENT SKŁADOWY, każdy „instrument” w tym organizmie metrorytmicznie zdaje się podążać własną ścieżką i zupełnie celowo stara się reprezentować sobą coś innego od pozostałych. W całym tym gąszczu (przede wszystkim) syntezatorów ciężko skupić się na jednym elemencie i zrozumieć jaki jest ich wzór. Proszę nie wierzyć obiegowej opinii, że mamy do czynienia z techno, bo w techno w najmniejszym chociaż stopniu wiemy gdzie się znajdujemy, a w przypadku tej płyty możemy sięgać i za „horyzont”, a i tak nie będziemy mogli stwierdzić co to za surrealistyczna przestrzeń, skupiająca w sobie ogrom obcych, niby sprzecznych, a jednak doskonale współgrających praw fizyki.

5. Ducktails – Watercolors | sophisti-pop/indie pop/tropicana |
Dylemat moralny związany ze zjawiskiem odchodzenia zdolnego, lecz słusznie ANULOWANEGO indie-pariasa sobie odpuszczę, bo pojawiają się one w niemal każdym tekście dotyczącym oceny twórczości tej postaci (włącznie z moim fragmentem z zestawienia 2 lata temu). Wspólnym elementem obu ostatnich albumów Ducktails jest ich katalogowy charakter, który daje nam możliwość zapoznania się z najbardziej wyróżniającymi się cechami eksplorowanej przez autora estetyki. Poprzednim razem był to post-demarcowski indie pop, teraz wędrujemy trochę dalej. POZALIRYCZNIE miejscem akcji Watercolors staje się luksusowy resort osadzony na wyspie z tego samego archipelagu co La Isla Bonita. Jego rezydenci spędzają czas na piciu drinków z palemkami nad brzegiem mórz i basenów, jak i poznawaniu ludzi do z góry skazanych na porażkę romansów. Ta nostalgiczna fasada pocztówki z wakacji, które nigdy się nie odbyły, ale które bardzo, bardzo chcielibyśmy odbyć, jest celowa i w pewnym stopniu ironiczna – spokojnie, nic tu nie spłycam. A lirycznie? Dalsze zmaganie się ze skandalem, ale już mówiłem, że to sobie odpuszczam.

4. Blue Material – Blue Material | indie pop/lo-fi |
Kilka dni temu zamieniłem sobie z Thomem Gilliesem prywatnie kilka słów na Instagramie. Dałem wyraz mojemu autentycznemu zaniepokojeniu tym, że kilka jego albumów pod różnymi szyldami przestało być dostępnych na platformach streamingowych. Tak jak zostałem mile zapewniony, że wrócą, tak wróciły. Wspominam o tym, bo pisząc o jego kolejnym projekcie, który nie wydaje się być nową „częścią” dla stworzonego zeń świata, lecz jedynie jego „rozszerzeniem”*. Świadczy o tym fakt, że to ALBUM nadzwyczaj krótki (krótszy od mojej ulubionej epki Dry Your Eyes), przy okazji zawierający 2 indeksy będące interludiami-wypełniaczami i jeden niezagospodarowany utwór sprzed 2 lat, wydany pod zupełnie innym aliasem. Zatem wygodniejszą perspektywą do rozpisania się jest ta odleglejsza, MAKRO. I tutaj mogę znaleźć usprawiedliwienie dla tak wysokiej pozycji tego wydawnictwa. Widzicie, w jawnie występującej gdzieniegdzie sinusoidzie weny i świeżości własnego produktu muzycznego czasem musimy znaleźć się w jej dolnych fragmentach. I wtedy dostajemy odrzuty i odrzuty. To powtórzenie wynika z tego, że odrzuty odrzutom oczywiście nierówne co każdy wie, bo raz dostaniemy epkę „B-Sides”, a raz Amnesiac. Domyślacie się, że Blue Material wpada w tę drugą kategorię. Oczywiście nijak mu do niepodważalnych rozmiarów jednego z radioheadowych kolosów, ale analogie znajdują się na ważniejszych płaszczyznach. Jestem pewien, że przy następnym wydawnictwie Gilliesa będę mógł o tym mniej bezpośrednio wspomnieć, dlatego zrobię to teraz bezpośrednio – ta osoba jest dla mnie jednym z ulubionych piosenkopisarzy i muzycznych estetów dekady 10s. I tak jak przy zupełnie nieosadzonej w czasie istocie geniuszu Amnesiac i w ogóle całego Radiohead, to po prostu wystarczy. By lepiej zrozumieć co mam na myśli, posłuchajcie kilku albumów gościa (wszystkie są w miarę krótkie!) pod kątem wizji tworzenia muzycznego świata i konsekwencji jej wykonania.
*słowa w cudzysłowach wg terminologii growej

3. Flume – Hi This Is Flume | wonky/post-club |
Zupełnie nie spodziewałem się, że ten ultrakomercyjny muzyk (zdobywca antynagrody Grammy) potrafi osiągnąć coś mającego znamiona wybitności. Hi This Is Flume to płyta maksymalistyczna i monumentalna, a przy tym dosadniejsza i mocniejsza niż cokolwiek innego, co usłyszałem w 2019. Każdy z tych oniemiających muzycznych pejzaży jest jak soundtrack do nowopowstających planet i zradzających się na nich nowych form życia. To z jaką siłą i precyzją uderza jeden motyw za następnym jest dla mnie definicją perfekcji. Czy to jeszcze ascendowanie, czy już transcendowanie?

2. Tyler the Creator – IGOR | hip hop/neo-soul |
Odkąd pierwszy raz wysłuchałem IGORA głowiłem się jak go skategoryzować. Na długości całego albumu wybieramy się na krańce przeróżnych osi gatunkowo-nastrojowych. Od popowej przystępności do czysto hip hopowej agresji, od lirycyzmu do melodyzmu, od organiczności do syntetyczności, od albumowego holizmu do piosenkowego fragmentaryzmu, od trzeźwości do psychodelii, od taneczności do… no nietaneczności. Ten album jest po prostu wszędzie i również wszędzie go pełno. IGOR jest prowadzony według formuły continuous mix (po pozycji 9, czy 3 widzicie, że mam do niej słabość) i w każdym z kolejnych, zróżnicowanych dynamicznie przystanków podróży (dosłownie podróży od zakochania do miłosnego zawodu) daje z siebie wszystko. Jazda jest bardzo intensywna i silnie wbijająca się do głowy już od pierwszego przesłuchu. Nie spodziewałem się tak dobrze napisanego, tak wpadającego w moje upodobania albumu od autora jednego z największych przehajpów dekady, za jakiego uważam Flower Boya.

1. Erika de Casier – Essentials | r&b |
Poprzednie 2 pierwsze miejsca w moich zestawieniach okraszone były tekstami, z których jawnie wynikało, że sam jestem zaskoczony takim splotem wydarzeń. W tym roku żadnych „samozaskoczeń” nie ma. Essentials spełnia wszelkie moje wymagania – to muzyka miękka, lecz wyraźna, lekka, lecz pełna. Wygląda też na to, że jawnie retromańskie zapędy twórców nie stoją mi zupełnie na przeszkodzie. Przesłuchanie dowolnej piosenki z albumu da zrozumienie o co chodziło od strony produkcyjnej (topka dekady), ale warto też zwrócić uwagę jak bardzo de Casier swoim głosem (śpiewem, tekstem, manierami) dokłada do realizacji pogardzanego wśród moich PEERSÓW toposu sypialnianego r&b. Ta synergia jest jedyna w swoim, hmm, gatunku – po przesłuchaniu Essentials odnosi się wrażenie, że już nie ma potrzeby słuchać tego wszystkiego, czym inspirowali się autorzy przed stworzeniem swojego współczesnego artystycznego stanowiska w tym samym temacie. Wychodząc poza sferę zachwytów nad zamysłem estetycznym i jego wykonaniem, to melodie również należą do ścisłej czołówki roku – chwytliwe, zróżnicowane, giętkie. I jest ich wystarczająco dużo by nasyciły i wystarczająco mało by się nimi nie zaczynać nudzić w trakcie odsłuchu płyty*.
*za mało czasu poświęcamy na recenzję muzyki w kontekście formy albumu, ale cóż poradzić jak argument za/przeciw zawsze brzmi tak samo

Dzięki za śledzenie listy. Zauważyłem, że przez publikowanie listy razem z linkami mocno spadły jej zasięgi, więc następnym razem będę musiał raczej zastąpić je obrazkami. Dziękuję za pomoc z korektą Milena Damięcka i tradycyjnie dostarczam dwie plejki:
Po jednej piosence z albumów z listy:
https://open.spotify.com/playlist/4osfKbwCLZ3SNpYLOWicL4…
Ulubione piosenki z albumów, które nie dostały się do listy:
https://open.spotify.com/playlist/59jAowqlcJU65QaNLpPxXw…
Zapraszam również na Twittera, który jest moją preferowaną formą publikacji: @DiscoMusicam
2020