Ulubione albumy 2018 roku

W 2018 wysłuchałem 1003 albumy, w tym 194 zostało wydanych w 2018 roku. Względem zeszłego roku jest to dokładnie 500 albumów mniej, w tym 7 nowości. Sytuacja ta bez wątpienia bierze się z rozpoczęcia studiów oraz zawierania nowych i zacieśniania już istniejących znajomości. Nie żałuję. Jeśli chodzi o muzyczny świat to czuję się jednocześnie coraz bardziej i mniej na bieżąco. Rosnąca świadomość daje mi prawo do szerszej wypowiedzi, ale też powoduje, że zauważam ile mnie omija. Znacznie bardziej niż rok temu czuję, że powinienem był sprawdzić więcej, więcej się dokształcić. Wydaje mi się, że to uczucie z czasem będzie rosło, ale – kto wie? – mogę się mylić.

25. Mount Eerie – Now Only | indie folk |
Ostatkiem załapał się Phil Elverum ze swoim follow-upem do „A Crow Looked At Me” z 2017. Myślę, że temat śmierci małżonki został tam wyczerpany w pełni, ale nie będę psioczyć na większe ilości jego muzyki, bo ta mimowolnie mi się bardzo podoba. Facet powoli wkracza na etap „szlachetnego nudziarstwa”, ale wybrania się również siedzącą w nim chęcią kombinowania. Jego eksperymentowanie wyróżnia się na korzyść względem takiego Marka Kozelka, który dał nam w 2018 pokaz jak denerwujące może granie na akustyku. Elverum zamiast rozciągać swoje jamy w nieskończoność stara się chociaż wprowadzać do nich jakieś zwroty akcji, a te mogą być zaskakujące, czego przykładem jest już słynna, konfundująca wolta na utworze tytułowym.

24. Golgothan Remains – Perverse Offerings to the Void | death metal |
Przysięgam, że mała ilość „mocnej muzy” na tej liście bierze się nie z braków w lekturze, a z faktu jej miernej reprezentacji. Szczególnie jeśli chodzi o metal. Deafheaven? Przehajp. Sleep? Przehajp. Ghost? Nie wkurwiajcie mnie. Wypadało w takim razie znaleźć sobie coś obskurnego i tak natrafiłem na australijskiego deatha. Nie ma tutaj niczego niespodziewanego, po prostu goście sobie młócą, drą gardło, pasuje im i jest w porządku. Gdybym miał hajs to bym w końcu zapłacił im te trzy dychy, których sobie życzą na Bandcampie, bo trzymam ten album w koszyku ponad pół roku.

23. Blood Orange – Negro Swan | neo-soul/alternatywne r&b |
Dobra, ten album jest po prostu śliczny. „Negro Swan” to wysoce ornamentalna dekonstrukcja neo-soulu, kładąca nacisk na formę, a nie melodię. Devonté Hynes od dawna wykazuje sympatię do przepychu, ale dopiero na tym wydawnictwie nadał mu kształt na jaki go stać. Jest tu całe bogactwo instrumentów, brzmień, odniesień, że nie da się nie być pod wrażeniem. Jednocześnie wszystko jest tu bardzo spójne, skleja się w jeden konkretny styl i sprawia wrażenie nierozerwalności. Tylko znowu można wystosować tutaj nacechowane negatywnie powiedzonko o przeroście formy nad treścią – dlatego ten album nie jest na wyższej pozycji.

22. Young Thug and Young Stoner Life Records – Slime Language | trap/pop rap |
„Slime Language” to zdecydowanie płyta zauważona, ale niedoceniona. Kompilacja „sierot” z wytwórni Young Thuga to naprawdę doskonała PROPOZYCJA NA LATO – lekki, podbijający humor album z miłymi dla ucha melodiami i po prostu świetne TRAPISZCZE. Może brzmię tutaj jak generyczny recenzent muzyki z gazety z kilkoma ludźmi nad sobą i maksymalnie setką słów do wykorzystania, ale nie mam czego dodać. Gdybym odwiedził w tym roku plażę, to bym w tych okolicznościach puszczał ten album, a tak to mi zostało koszenie trawy w upale. Też polecam!

21. Gas – Rausch | ambient techno/ambient |
Dziadek Gas zaledwie rok po comeback albumie uraczył nas kolejnym, ponadgodzinnym monolitem. I znowu bardzo mi się spodobał, ale nie aż tak bym wręczył mu wyższą pozycję na tej liście. Tym razem ze znacznie szerszym wachlarzem tricków i bardziej liberalnym podejściem do kreowania atmosfery. Jednakże to co u niego oznacza „znaczne” zmiany, w standardzie dla innych artystów jest niemalże niczym. Po reakcjach WYJADACZY wydaje mi się, że Wolfgang Voigt nie nagrał swojego nowego projektu z myślą o nich, lecz o adeptach tych muzycznych terenów. „Rausch” wciąż snuje to powolne techenko, ale czasem otwiera się na inne rytmy i wydaje się być brzmieniowo bardzo przejrzysty i jasny, stając się dzięki temu najlepszą propozycją dla chętnych poznać dzieła tego wpływowego muzyka.

20. U.S. Girls – In a Poem Unlimited | indie pop |
Meghan Remy przeszła długą drogę od odstręczającego lo-fi nojzu do przebojowego indie popu. „In a Poem Unlimited” to jego do tej pory najlepsze wydanie. Remy nurkuje w klimaty lat 70. zapożyczając z nich ciepłe, soft-rockowe brzmienie, ale też konstrukcje piosenek. Mamy tu jeden kawałek w rytmie bluesowym, gdzieniegdzie zza rogu wyłania się funk, ale najwięcej zaimplementowano tutaj tradycyjnego disco. Miłym dodatkiem jest oczywiście jeszcze głos Remy, łudząco podobny do tego Kylie Minogue.

19. ĆPAJ STAJL – Lato w ghettcie | hardcore hip hop |
Ni stąd ni zowąd wypłynął sobie mixtape, który od razu zdobył sobie uznanie HIP HOPOWYCH GŁÓW i przy okazji też niezalu. Ta płyta rzeczywiście jest bardzo świeża, na pierwszy rzut oka do niczego nie podobna, ale po wielu ripitach określiłbym ją jako pożenienie polskiej bling ery z współczesnym, „autotune’owanym” rapem. Technicznie krakowscy debiutanci (?) bardzo dobrze sobie radzą, a tematy, które podejmują potrafią zaintrygować. Tylko, że typowa hip hopowa mizoginia boli bardziej jak się słucha w swoim natywnym języku.

18. Flava D – More Love 2 | 2-step garage |
„More Love 2” nie umywa się do wydanej w 2015 roku części pierwszej, ale jeśli mimo to dostaje się ona do topki roku to COŚ JEST NA RZECZY. Tracklista nieco wątlejsza – 2 r&b ballady, w tym jedna to remix, ale „More Love 2” to i tak „więcej tego samego”, czyli po prostu najwyższej jakości EDM. Po sprawdzeniu chłodnej reakcji użytkowników portalu rateyourmusic na owy album, mój weak spot dla brytyjskiej DJ-ki wydał się być oczywisty. Płytę przesłuchałem od razu jak wyszła i natychmiast ją kupiłem, ale to drugie tylko dlatego, bo czułem się wtedy kasiasty.

17. Confidence Man – Confident Music for Confident People | nu-disco |
Moja taneczna płyta roku. Zasługą tego mogą być silne WAJBSY wczesnego Calvina Harrisa. W uproszczeniu formuła to imprezowe electro-disco-house’owe beaty, na których garstka młodych ludzi gada jakieś nic nieznaczące pierdolety. Celem jest po prostu dobra melodia, a efektem bardzo równy, nienudzący się album. Nie miałbym żadnych oporów by puścić go na jakiejś posiadówie w całości.

16. Sunset Rollercoaster – Cassa Nova | sophisti-pop |
Znalazło się też miejsce dla reprezentantów jednego z moich ulubionych gatunków muzycznych, czyli sophisti. Sunset Rollercoaster to zespół, który zaliczył woltę z garażowego rocka do wysmakowanego popu. Chociaż wolę ich wydaną dwa lata wcześniej cudowną epkę „Jinji Kikko” to i tutaj mnie zupełnie zachwycili. Tajwańczycy za cel obrali sobie owinąć słuchacza masą nader przyjemnych syntezatorów. Dodali do tego obecnie modne w indie światku ciepłe basy oraz zwartą, dźwięczną perkusję i do tego delikatne wokale. Po opisie to brzmi jak coś na co można natrafić gdziekolwiek, ale jednak nie – to przecież sophisti. Melodie subtelnie idą sobie w przeróżne, nietradycyjne strony, ale nie wprowadzają słuchacza w stan letargu. Szkoda, że odkryłem ten album dopiero jesienią, bo to idealny soundtrack do letniego roztapiania się na leżaku.

15. Rogal DDL – ANtY | eksperymentalny hip hop/techno-rap |
Zawsze bardzo lubiłem Rogala za humor i elastyczny słownik, co połączone daje multum panczlajnów. Z nowym albumem (chyba moim ulubionym) do puli można dodać również oryginalność w warstwie nielirycznej. Uliczny hip hop nabrał GATUNKOWEGO SZNYTU. Nie było lepszego czasu na pojawienie się popierdolonych, wiksiarskich podkładów jak teraz, w szczytowym momencie polskiego neo-rave’u. A Rogal oczywiście świetnie się w nie wpasowuje, naspidowany paplając swoje. Szkoda, że na koniec płyta nieco osiada. Te dwa boom-bapowe, oldschoolowe kawałki (w tym ten z Peją) były niepotrzebne.

14. Future – BEASTMODE2 | trap |
Future to kolejny mój rapowy ulubieniec, tym razem ten NOTORYCZNIE pomijany przy podsumowaniach hip hopowych. Rozumiem przeciążenie dwoma ponadgodzinnymi albumami w 2017, ale ten trwający 32 minuty mixtape to dla mnie oczywisty powrót do formy. Tematycznie „the song remains the same”, ale warto zwrócić uwagę na wracające w chwale, przejrzyste, melodyjne beaty i wokalizy. Czuć, że barman w końcu serwuje nam kodę ze sprite’em, a nie błotem. „BEASTMODE2” to też najprzykrzej brzmiący Future od dawna. Melancholia w bitach i lament w głosie towarzyszą nam przez cały czas trwania. Martwię się, że jego uzależnienie znajdzie wkrótce przykry koniec.

13. Janelle Monáe – Dirty Computer | pop/r&b |
„Dirty Computer” to sztandarowy przykład motywu „good girl gone bad”. Nie zostało tu nic z retrofuturyzmu „ArchAndroid” czy odtwarzania estetyki złotych lat wytwórni Motown na „The Electric Lady”. Ten album to celowo wulgarna celebracja kobiecości i seksualności. W sumie logiczne, że czysto muzycznie jest to również najbardziej przebojowe oblicze artystki. Dirty Computer daje nam bardzo pozytywny obraz współczesnego mainstreamowego popu – właściwie każdy utwór szybko daje się zapamiętać. W dodatku nadzwyczajnie skupiono się na flow albumu – w jak największym stopniu zniwelowano przerwy między utworami i powstawiano gdzieniegdzie regularnie powracające sekwencje akordów. Podczas słuchania polecam również wyhaczanie zżynek z Prince’a. Ja póki co znalazłem „Kiss” w „Make Me Feel” i „Let’s Get Crazy” w „Americans”, ale musi tu być tego więcej.

12. Kids See Ghosts – Kids See Ghosts | eksperymentalny pop rap/alternatywne r&b |
W moim kręgu „przyjaciół i znajomych” wśród albumów, w których maczał palce Kanye to właśnie ten dostał chyba najwięcej hajpu. Zgadza się, to świetny album, ale nie widzę w nim tyle co inni. Na pewno należy docenić wymykanie się gatunkowym schematom. Ciężko stwierdzić co to właściwie jest, bo zbyt popowe na experimental i zbyt eksperymentalne na czyste pop, a liczne „śpiewane” utwory nie pozwalają tego zakwalifikować jako po prostu hip hop. „Kids See Ghosts” głównie odczytuję jako akceptację swoich słabości, nie tylko w tekstach, ale też w samej muzyce. Na albumie nie doświadczymy świetnego rapu, czy wokali, ale autorzy doskonale sobie zdają z tego sprawę i ta samoświadomość, to bycie „anty” bardzo mi imponuje. Podobne podejście pojawia się nieraz na „ye”.

11. DRAM – That’s a Girl’s Name | r&b/funk |
W kontekście całej listy niełatwo pisze się o trwającym zaledwie 10 minut materiale, szczególnie kiedy jest to coś, co powinno być kierowane bezpośrednio do największych rozgłośni radiowych na całym świecie. I nie wiem czemu to się ostatecznie nie wydarzyło. Może to przez brak odpowiedniej promocji, bo hitowość z tych kawałków wycieka od pierwszych sekund trwania. To też po prostu najbardziej słoneczna płyta z całego zestawienia, która niedoświadczana w lecie (kiedy jest najlepsza) musi przynajmniej prowokować jego wspomnienia.

10. Leon Vynehall – Nothing Is Still | ambient |
Zdecydowanie najbardziej inteligenckie wydawnictwo z całego zestawienia. Muzyka jest tu tak subtelna i oszczędna w środkach, że aż – paradoksalnie – na wierzch wysuwają się widoczne starania autora o zerwanie ze swoim house’owym emploi. Nieustanne wizualizowanie sobie pierwszego, drugiego, trzeciego i dalszych planów wciąga. Umieściłbym album wyżej gdyby był nie tylko silną pożywką dla umysłu, ale też i serca.

9. Pusha T – DAYTONA | hardcore hip hop |
Wielu uzna, że największym beneficjentem WSZECHPROJEKTU Kanye w tym roku jest Kid Cudi, ale ja bym powiedział, że najwięcej u mnie oczach zyskał Pusha T. W moim odczuciu uzdolniony MC zbyt rzadko trafiał na beaty, które sprawiały, że jego nawijka mogła należycie lśnić. I pewnie przez tą rozbieżność jakościową tak bardzo doceniam „DAYTONĘ”. Na regularnych siedmiu trójminutówkach dostajemy po prostu ostry, wysokojakościowy hip hop. Powinien on się spodobać osobom, którym starcza po prostu właściwy człowiek we właściwym miejscu jak i entuzjastom, sprawdzającym każdą linijkę na Geniusie. Tym albumem Pusha podniósł dla wszystkich poprzeczkę i ucementował swoją pozycję w rapowej czołówce. Tak jak to od początku było zaplanowane.

8. Steven Julien – Bloodline | IDM/acid house |
Możliwe, że najbardziej przeoczony album tego roku należy do Stevena Juliena. „Bloodline” to bardzo oszczędna i mroczna tanz-elektronika. O ile wspomniany wcześnie Rogal DDL to opowieść ze średnio udanej wizyty w technobudzie, tak ten album mógłby rzetelnie służyć jako soundtrack do zjazdu i niemożności uwolnienia myśli od zeszłej nocy. Już zaczyna nam się robić ponuro, ale noga wciąż tupta, a szczęka lata. W „Bloodline” większość przestrzeni zapełniają gęste beaty, melodie są skromne i powtarzalne. Ważną rolę dla brzmienia pełnią również wszechobecne głębokie echa, rodzące skojarzenia z przepastną salą taneczną.

7. Adonis – Wiosenna ofensywa nie trwa dłużej niż do letnich wakacji | hipnagogiczny pop
Netlabel @Trzy szóstki w tym roku całkowicie zawłaszczył sobie niszę polskiej hipnagogii. Wcale mi to nie przeszkadza, a wręcz widzę w tym dobre perspektywy do umacniania marki. Ze wszystkich wydawnictw z tej wytwórni moim ulubionym jest 18-minutowa epka Adonisa. Wyróżnia się ona gęstym, wręcz żarzącym brzmieniem i bardzo chwytliwymi melodiami. Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o wyraźnych GOŁYM UCHEM inspiracjach moim ukochanym Papa Dance z ich złotego okresu. Najlepszy w zestawieniu track tytułowy jest jak nasz polski skarb narodowy, słyszany z półotwartej klubowej toalety.

6. Crimer – Leave Me Baby | synthpop/new romantic |
Na długości jednego albumu Alexander Frei nagrał więcej świetnych, mocno wpadających w ucho piosenek niż Depeche Mode w ciągu ostatnich kilkunastu lat i lubię to sobie przypominać gdy myślę o mojej nieobecności na tegorocznym Open’erze i – z drugiej strony – obecności na Soundrivie. Wykonawca mojego ulubionego koncertu 2018 obrał sobie za cel jak najskuteczniejsze wwiercanie się w uszy i doskonale go realizuje. Piosenki przyswajają się od razu, refreny zostają w pamięci na godziny po każdym przesłuchaniu. Klimat również jest jedyny w swoim rodzaju. Synergia oldschoolowych syntezatorów, gitar i bitów nie sprawia wrażenia odtwórczej, a wypływający zewsząd dystans do siebie to dodatkowe punkty do jakości.

5. Louis Cole – Time | muzyka autorska/synth-/avant-pop/synth-/funky |
Cokolwiek związanego z Louisem Cole’em i KNOWEREM to dla mnie gwarant jakości i nie inaczej jest teraz. Do tej pory nikomu nie udało się naprawdę prawidłowo sklasyfikować gatunku jego pomysłów i nie widzę na to większych perspektyw. To zupełnie oddzielny świat od wszystkiego innego prezentowanego na tej liście, w nieoczywisty sposób surrealistyczny. Suchy humor mieli się z artystowskimi odlotami, uczuciowość z hiperaktywnymi jamami. Ale to tylko ogólny opis – jak wszystko w przypadku tej postaci, bo Cole jest jednym z najwybitniejszych songwriterów tej dekady, fantastycznym instrumentalistą i oryginalnym producentem. I o każdej z tych funkcji mógłbym na zapętleniu mówić jak trudno o nich mówić. To żeby na koniec podbić merytoryczność dodam, że „Things” to moja ulubiona, najbardziej wzruszająca piosenka tego roku.

4. Low – Double Negative | glitch pop/ambient pop |
To najnowszy nabytek na mojej liście, przesłuchany pierwszy raz ledwo kilka dni przed jej ukończeniem. Przy okazji to jedno z większych zaskoczeń. Low to muzyczni tradycjonaliści, przez prawie ćwierćwiecze swojej działalności trzymający się stałej, rockowej metody. Weteranom slowcore’u zdarzało się ubarwiać swoją muzykę żwawszymi piosenkami czy skromną elektroniką, ale były to zmiany ledwie formalne, „zgodne z linią programową” zespołu, który chcąc nie chcąc musi coś ze sobą zrobić po tych wielu latach wspólnego grania. Na „Double Negative” doświadczamy zaś kompletnego zwrotu o 180 stopni. To nowe otwarcie dla Amerykanów i zarazem ważne wydarzenie dla sceny alternatywnej. Tak jak z kilkoma ostatnimi albumami popadali w twórczą mieliznę, tak tutaj dają świadectwo niesamowitej kontroli nad własnym dziełem. „Double Negative” cechuje się idealnym balansem pomiędzy katartycznymi melodiami, a wyważoną dźwiękową eksperymentacją, nadawaniem tychże melodiom oryginalnej postaci. Cieszę się, że nie skończyło się na przesycaniu słuchacza masą znajomych harmonii, ani quasi-dojrzałym nudziarstwem czy losowym klikaniem w przyciski. Ta płyta pod wieloma względami robi naprawdę wielkie wrażenie. Nie zdawałem sobie sprawy z tego jak błogie w odbiorze mogą być te ściany chrupiących szumów, albo jak wiele nam jeszcze zostało do odkrycia w kwestii cyfrowej manipulacji głosem. I oczywiście jaka wspaniała synergia zachodzi przy połączeniu tych dwóch. Powinienem zabierać się za nowe rzeczy, ale nie mogę się uwolnić od tej muzyki i jeszcze sporo czasu się nie uwolnię.

3. The 1975 – A Brief Inquiry Into Online Relationships | art pop |
Czuję obruszenie moich znajomych miłośników muzyki niezależnej na postawienie tego albumu aż tak wysoko, ale naprawdę nie mogę do niczego się w nim przyczepić. Myślę, że do The 1975 sporo ludzi podchodzi z uprzedzeniem, traktując ich jako kolejnego bieda-pop-rocka, ale sprawa wygląda zupełnie inaczej. Z takim profilem publiczności, goście mogli spokojnie pójść drogą Coldplayów czy jakichś innych Imagine Dragons, ale nie – siedzi tu głęboko zakorzeniona potrzeba kombinowania i wycieczek w nieznane. I tak samo jak na poprzednim „I Like It When You Sleep for You Are So Beautiful Yet So Unaware of It”, co chwila następuje niespotykana w reszcie mainstreamu żonglerka gatunkami i nastrojami. Nie ma odczucia, że coś tu się nie klei, ani że ponadprzeciętny czas trwania albumu to za dużo na takie stylistyczne igrania. Zwróćmy jednak uwagę, że nie ma tu żadnej rewolucyjności, bo trick polega na profesjonalnym doborze i remiksie współczesnej muzyki popularnej. Pojawiały się w tym porównania „A Brief Inquiry…” do dzieł Radiohead, odnoszące się do motywiczności i „konceptu”. Nie widzę w tych rozmyślaniach większego sensu, kiedy gołym okiem widać inspiracje w samych melodiach czy brzmieniu. Już mniejsza z „Fitter Happier 2.0”, „I Always Wanna Die (Sometimes)” to dwujajowy bliźniak „Fake Plastic Trees”, a „Surrounded by Heads and Bodies” to fuzja obu wersji „True Love Waits”. No ale to tylko mówi, że lepszy piątkowy kseroboj Thoma Yorke’a niż trójkowy samouk. PS. Matt Healy w końcu nie brzmi jak ten facet z Fall Out Boy, co również sobie cenię.

2. Kanye West – ye | hip hop |
Przy recenzowaniu albumów Kanye pojawia się pokusa większego komentowania samej postaci autora aniżeli jego muzyki. W tym momencie dla mnie to jest już bardziej koniecznością. Bo jak tu tolerować oskarżanie akcji „Me Too” o to, że „dobre chłopaki patrzą na świat zza krat”, skwapliwą wykładnię autorytarnego wychowawstwa czy wujaszkowe żarty o cycuszkach? No to tak – słów Westa od dawna nie traktuję poważnie. Widzę go jako człowieka chorego, niezdającego sobie sprawy z tego, że słowa mają znaczenie. I to nie jest nic nowego, od dawna można było od niego czuć przypałowość, ale dla wielu była ona rozrywkowa do momentu aż nieuchronnie zbliżyła się do polityki. I póki facet więcej robi krzywdy samemu sobie niż innym, każdy kolejny skandal i reakcja internetu emocjonalnie mnie dystansuje. To przechodząc do rzeczy – „Ye” to dziwaczna kontynuacja fenomalnego „The Life of Pablo”, w której umowna zasada sequela „więcej, mocniej” jest jednocześnie realizowana i łamana. Krótki czas trwania płyty spycha ją do kategorii bonus disku poprzedniego wydawnictwa, ale z drugiej strony już i tak kumulująca się paranoja nigdy nie była u Westa tak gęsta. Cała jego mowa jest nadzwyczaj namacalna i prowokująca do analizy. Czuć też, że mimo ograniczonych możliwości wokalnych i pośpiesznego nagrywania West daje z siebie wszystko. Przykładem tego jest jego możliwie najlepszy śpiew w karierze na „Ghost Town”. To był bardzo dobry rok wydawniczy dla Kanye, ale przyszłość wygląda równie ciekawie co niepokojąco.

1. Freddie Gibbs – Freddie | trap rap/gangsta |
Zaskakujące jest dla mnie jak wyrastając z tradycji rockistowskiej tak sobie w tym roku upodobałem hip hop. Szczególnie ten – tak brudny i oderwany od realiów introwertyka z miasta pod Wawką. Długo to we mnie rosło. Po pierwszych odsłuchach pomyślałem sobie, że jest to po prostu płyta dobra, ale z czasem zacząłem zauważać, że gdybym mógł to właściwie nic bym w niej nie zmienił. Freddie Gibbs jest ceniony głównie za swój oldschoolowy album Piñata, który popełnił wraz z legendarnym producentem Madlibem. Dla mnie jednak eponimiczny mixtape jest jego największym osiągnięciem. Na krótkim, 25-minutowym albumie nie doświadczymy żadnych eksperymentów, tylko agresywny trap doprowadzony do perfekcji. Jest tu wszystko, czego wymaga się od takiej formy, a nawet więcej. Flow i delivery Freddiego są na najwyższym poziomie; Gibbs rzadko kiedy się zamyka, bez przerwy przechodzi od jednego chwytliwego wokalnego motywu do drugiego. Samo to by jednak nie zadziałało, gdyby nie doskonała produkcja. Brzmienie albumu w żadnym stopniu nie odstaje od obecnych trendów, ale wyróżnia się wyjątkową jakością. Mocne, minimalistyczne beaty są jednocześnie bardzo przejrzyste i dynamiczne – nie pozwalają słuchaczowi się nudzić i nadają całości surowego charakteru. Podczas słuchania albumu cały czas odczuwam jego kinową narracyjność. Piosenka po piosence, scena po scenie, Gibbs – jak Scorsese – oprowadza nas po przestępczym światku, a odbiorca, początkowo z lekkim wstydem, zaczyna się wciągać w wydarzenia. W moim odczuciu „Freddie” genialnie spełnia rolę jako element muzycznej kroniki lat 10. XXI wieku, ukazujący popularne w niej trendy od najlepszej strony. Wygląda jednak na to, że dopiero w przyszłości będzie miał szansę na właściwe docenienie.
[tekst to przerobiona mini-recenzja albumu dla magazynu Magiel]

Na koniec jeszcze playlisty:
Najlepsze lub najbardziej esencjonalne utwory z albumów w topce:
https://open.spotify.com/…/bartosz_gryz/playlist/1pFASMkOFu…
Najlepsze utwory z albumów, które nie dostały się do topki:
https://open.spotify.com/…/bartosz_gryz/playlist/1pFASMkOFu…

I to tyle. Bardzo dziękuję Maria Magdalena Orava za korektę tekstu, a wam obiecuję, że widzimy się za rok.
2019