Z racji, że chciałbym wam zaprezentować przykładach czym jest yacht rock, w poniższym cyklu omawiane przeze mnie płyty będą otrzymywały ode mnie nie tylko ocenę jakościową samego albumu, ale też całościową i cząstkową ocenę przynależności do stylu yacht rockowego.

Silk Degrees | 1976 | r&b/yacht rock
ocena albumu: 9/10
ocena jachtowości: 61%
What I Can Say – 80%
Georgia – 80%
Jump Street – 20%
What Do You Want the Girl to Do – 70%
Harbor Lights – 40%
Lowdown – 100%
It’s Over – 70%
Love Me Tomorrow – 70%
Lido Shuffle – 60%
We’re All Alone – 20%
Bohater dzisiejszego odcinka to rasowy bluesman. Czy to korzenny blues, psychodeliczny, rockowy, czy w końcu rhythm and blues, Scaggs w trakcie swojej ponad 50-letnią pracy z muzyką wiedział z jakiej gliny jest ulepiony. Po opuszczeniu zespołu Steve’a Millera udało mu się rozkręcić karierę solową i z czasem dryfować coraz bardziej w stronę popu. Po latach nagrywania miksu białego soulu soft rockiem przyszedł przełom w postaci właśnie Silk Degrees. Nie ma czemu się dziwić – to od tej płyty Scaggs występuje w edycji prestiżowej. Na okładce widnieje siedząc w nieco ironicznej teatralnej pozie nad brzegiem Pacyfiku, ubrany w szykowny garnitur i odwrócony od panny, której widzimy tylko rękę. Czy ta kobieta go właśnie zostawiła? To pytanie mogła sobie zadać część z ponad pięciu milionów ludzi, którzy zakupili ten album. Wydany w lutym 1976 roku Silk Degrees to nie tylko sukces komercyjny i artystyczny, ale też pierwsza płyta w historii, którą przy moim obecnym półeksperckim stanie wiedzy mogę określić jako yacht rockową.
Silk Degrees to totalna estrada i muzyczny przepych. Dzieło Scaggsa może pochwalić się genialnym, krystalicznie czystym sałndem, który zawstydza dzisiejsze, młodsze o 46 lat nagrania soulowe. Weźcie na poprawkę, że raczej należę do stronnictwa nagrania analogowego, niż cyfrowego, ale ten album to naprawdę raj dla miłośników gładkich, ale wyraźnych dźwięków. Dźwięki te wykonywał imponujący zespół Scaggsa, który składał się z czołówki kalifornijskich profesjonalistów, w tym klawiszowca Davida Paicha, basisty Davida Hungate’a i perkusisty Jeffa Porcaro, którzy rok później założyli taki fajny zespół o nazwie Toto. Sam gospodarz również nie zawodzi. Boz posiada charyzmę godną leading mana oraz silny głos o charakterystycznej barwie, który w momentach najgłębszego falsetu przypomina ten Kermita. Silk Degrees, jak przystało na nagranie popowe, kładzie nacisk na chwytliwe melodie i, jak przystało na nagranie rhythm and bluesowe, kładzie nacisk na groove. Bogactwo brzmieniowe, kompozytorska precyzja i konkret wykonawczy owocują materiałem, do którego chce się wracać. Niełatwo się nasycić czymś, co jest tak bardzo komfortowe, a zarazem pełne atrakcji, które docenia się po wielokrotnych odsłuchach.
Pierwsze cztery uderzenia bębnów to jedno z najbardziej charakterystycznych otwarć albumu, jakie siedzą mi w pamięci. „What Can I Say” to bozowy przekaz „z buta wjeżdżam”. Tym rasowym, energicznym kawałkiem Scaggs nakreśla nam jak będzie brzmieć większość reszty płyty. Takie piosenki jak powyższa, „Georgia”, „What Do You Want the Girl to Do?”, „It’s Over” czy „Lido Shuffle” to serce płyty. Nie będę się nad nimi w szczególe pochylał, bo mają właściwie taki sam zestaw zalet. Brylantem tracklisty jest z pewnością czilowe disco w postaci przeboju „Lowdown”. To niesamowicie ripitowalny utwór i jeśli byście mieli włączyć sobie tylko jedną piosenkę z tej płyty, to niech to będzie ta. Czarnym koniem zestawienia jest dla mnie zrealizowany w rytmie reggae „Love Me Tomorrow” i mógł się tego spodziewać każdy, kto wie, że mam słabość do reggae. Obie strony winyla wieńczą pojedyncze balladki adult contemporary. Wiem, że argumentowanie w sprawie piosenek w tym stylu w moich kręgach nie ma sensu, więc powiem tylko, że TE MI NIE PRZESZKADZAJĄ. Jeśli miałbym wskazać słabszy moment Silk Degrees to będzie to ragtime’owe „Jump Street”. Nie jest to w żadnym wypadku zła piosenka, ale z całego zestawu najmniej ekscytująca.

Down Two Then Left | 1977 | r&b/yacht rock
ocena albumu: 9/10
ocena jachtowości: 62%
Still Falling for You – 80%
Hard Times – 70%
A Clue – 70%
Whatcha Gonna Tell Your Man – 80%
We’re Waiting – 90%
Hollywood – 60%
Then She Walked Away – 70%
Gimme the Goods – 50%
1993 – 50%
Tomorrow Never Came – 0%
Po fantastycznym wyniku sprzedażowym Silk Degrees, Boz nie mógł długo czekać z sequelem. Jak możemy się spodziewać, Down Two Then Left to estetyczno-stylistyczna kontynuacja obranej przez niego drogi luksusowego r&b. To zdecydowanie najbardziej soulowa oferta z omawianej dziś przeze mnie trójki – wiele piosenek ledwo-ledwo można sklasyfikować jako yacht rockowe ze względu na „żelazne” groove’y z silnymi uderzeniami perkusji i bezwzględnymi liniami basu. W trakcie lżejszych momentów częściej niż na poprzedniej płycie czuć wpływy disco, a te rockowe zostały całościowo ograniczone do minimum. Down Two Then Left to także spójniejsze dzieło, bo piosenki na albumie różnią się od siebie w mniejszym stopniu niż na poprzedniku. Przeciwnicy tego rodzaju albumów argumentują, że wszystko brzmi tak samo, sympatycy, że flow wydawnictwa jest wtedy lepsze, a ja powiem, że mi to wisi póki piosenki same się bronią. Jak najbardziej jest tak w tym przypadku. Płyta ta to ponownie ogrom wspaniałych, wkręcających się w ucho melodii, które czyhają na słuchacza zza każdego rogu.
Nie będę się za bardzo rozwodził na temat tego jak dobre są piosenki, które możemy tutaj znaleźć. Wszystkie trzy omawiane dziś przeze mnie płyty Scaggsa dołączyły do mojego musicalowego repertuaru prysznicowego i pisanie jak to w każdej z tych piosenek podoba mi się taki, śmaki i owaki motyw melodyczny, byłoby powtarzalne i nieciekawe. Przekażę wam zatem dwie wiadomości – jedną dobrą, a drugą złą. Którą chcecie najpierw? No tak, każdy wybiera złą na początek. A więc tak – zamykające płytę „Tomorrow Never Came” jest nudne i męczące. To pozbawiony instrumentów perkusyjnych snuj, który z jakiegoś powodu dostał od razu po sobie repryzę, tak jakby twórcy byli z tego kawałka najbardziej dumni. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że mamy tutaj szczytowe osiągnięcie techniczne w karierze Scaggsa. „We’re Waiting”, bo o tym utworze mowa, po odsłuchu pierwszej zwrotki sprawia pozory najbardziej miękkiego kawałka na płycie. Z czasem jednak ujawnia swoją progresywną strukturę, a akordologicznie odlatuje w rejony jazzowe. Mam taką teorię, że dobrzy yacht rockowcy musieli choć raz popisać się swoimi zdolnościami kompozytorsko-wykonawczymi i to jest właśnie ten moment Boza.

Middle Man | 1980 | AOR/yacht rock |
ocena albumu: 8/10
ocena jachtowości: 56,67%
JoJo – 100%
Breakdown Dead Ahead – 40%
Simone – 80%
You Can Have Me Anytime – 60%
Middle Man – 30%
Do Like You Do In New York – 40%
Angel You – 30%
Isn’t It Time – 100%
You Got Some Imagination – 30%
Down Two… sprzedało się dobrze, ale nie miało hitowego singla. Scaggs uznał, że to czas, żeby odpocząć od nagrywania i polatać po świecie grając materiał z poprzednich dwóch płyt. Mimo tego, nie stracił nosa do bieżących trendów w muzyce. Wracając do studia na skraju lat 70. wciąż wspierał się towarzystwem elity muzyków sesyjnych (w tym chłopaków z Toto) i rozwijał bogate brzmienie, ale postanowił zmienić zainteresowanie w stronę coraz popularniejszego miksu pop rocka z hard rockiem o nazwie AOR (adult-oriented rock). Tak, to zdecydowanie najbardziej rockerska płyta Boza, na której znajdują się przede wszystkim kawałki zupełnie niepodobne do niczego, co wcześniej nagrywał w swojej karierze. Miejsca ustąpił mu tak wypełniający ostatnią płytę soul, którego na Middle Manie jest już niewiele. W ostatecznym rozrachunku tylko cztery z dziewięciu piosenek na tym albumie mogę z czystym sumieniem określić jako yacht rockowe (w tym dwie jednocześnie jako adult contemporary), ale te, które nie zaliczają się do stylu są wykonane z wystarczająco lekką ręką i uznałem, że mogę się zająć płytą w Sezonie yacht rocka.
Absolutnym „must-listenem” albumu jest utwór otwierający, czyli „JoJo”. Paradoksalnie, zwracając uwagę na to, co wcześniej przeczytaliście, ten tryskający glamourem traczek to esencjonalne nagranie w stylu yacht rockowym. W podobnym klimacie wybrzmiewa wyśmienite „Simone”, które jest jedynym kawałkiem disco na płycie. Za ciepłe kluchy na trackliście odpowiada ckliwe „You Can Have Me Anytime”. Tę balladkę AC możecie sobie przewinąć, ale nie zalecałbym tego w przypadku tej drugiej, czyli „Isn’t It Time”, która jest znacznie bardziej kolorowa i zawiera świetne chórki. Z grona rockersów wybija się soul-rockowe „Breakdown Dead Ahead” ze wspaniałym groove’em i absolutnie wciągającym, hymnicznym refrenem. Middle Man to dla mnie, podsumowując, bardzo dobra płyta, ale niedorównująca dwóm scaggsowym poprzednikom. Rozstrzał między różnymi stylistykami i wkradająca się czasami przesadna prostota materiału to wyraźne wady albumu, ale każdy słuchacz klasycznego popu i rocka powinien znaleźć tutaj coś dla siebie.
21.08.2022