Z racji, że chciałbym wam zaprezentować przykładach czym jest yacht rock, w poniższym cyklu omawiane przeze mnie płyty będą otrzymywały ode mnie nie tylko ocenę jakościową samego albumu, ale też całościową i cząstkową ocenę przynależności do stylu yacht rockowego.

Toto | 1978 | AOR/yacht rock
ocena albumu: 8/10
ocena jachtowości: 48%
Child’s Anthem – 0%
I’ll Supply the Love – 0%
Georgy Porgy – 100%
Manuela Run – 80%
You Are the Flower – 80%
Girl Goodbye – 10%
Takin’ It Back – 100%
Rockmaker – 70%
Hold the Line – 40%
Angela – 0%
Historia zespołu Toto z pewnością nie należy do typowych. Od zespołów rockowych spodziewamy się, że ich członkowie biorą się znikąd albo z innych zespołów i od razu z zamiarem tworzenia autorskiej muzyki. Z omawianym dzisiaj projektem było inaczej. Dwóch muzyków sesyjnych o nazwiskach David Paich (klawiszowiec) i Jeff Porcaro (perkusista) występowało razem na albumach soft rockowych tuzów lat 70., między innymi Steely Dan, Boza Scaggsa, czy Seals and Crofts. W pewnym momencie wzięło ich na ambicje i postanowili udowodnić, że potrafią grać nie tylko cudze piosenki, ale też i własne. Do swojej sprawy przekonali innych kolegów z zespołu Boza czyli zaprawionego w studyjnych bojach basistę Davida Hungate’a oraz młodego stażem gitarzystę Steve’a Lukathera. Jedynymi oryginalnymi członkami zespołu, którzy nie grali u Scaggsa byli młodszy brat Jeffa, Steve oraz charyzmatyczny wokalista Bobby Kimball, który jako jedyny członek zespołu nie miał na swoim koncie wielu osiągnięć jako muzyk sesyjny. Należy jeszcze wspomnieć, że głównym kompozytorem został Paich, a wokale zostały rozdzielane w stosunku mniej więcej fifty-fifty między Kimballem, a pozostałymi członkami grupy.
Zasugerowałem wcześniej, że pierwotnym zamysłem zespołu Toto było udowodnienie reszcie przemysłu muzycznego, że „małe” nazwiska w branży potrafią poradzić sobie bez tych „wielkich”. Debiut Toto jest namacalnym dowodem na to, że tak było. To płyta „showcase’owa” – eklektyczna, mająca na celu wykazać, że sesyjne granie nie zabija szans na artystyczny i komercyjny sukces, a raczej może mu tylko pomóc. Panowie wzięli się zatem za granie piosenek w różnych stylach i o różnych poziomach skomplikowania. W tych najlżejszych momentach wydawnictwa TOTOWCY grają oczywiście yacht rocka oraz młotkowy AOR. W tych najbardziej skomplikowanych idą w prog-rocka. Nie da się ukryć – największym minusem albumu są jego momenty z ostatniej grupy. Wiem, że żadna tutejsza piosenka nie wykracza w żadnym aspekcie poza epokę, w której powstała, ale instrumentalny badziew w postaci otwieracza „Child’s Anthem” z całego zestawienia najbardziej śmierdzi stęchlizną, a strukturowe komplikacje zamykacza „Angela” nie wydają się być potrzebne. Początkowo problemem wydawała mi się również goła prostota piosenek AOR-owych, u których brakuje mi ubarwienia w postaci jachtowych wpływów r&b i jazzu, ale z czasem przekonały mnie do siebie swoją zaraźliwą melodyjnością.
Najważniejszym kawałkiem jest dla mnie „Georgy Porgy”. To wyśmienity soft-discowy kawałek i zarazem piosenka w całej dyskografii Toto, do której wracam najczęściej. W wyścigu o moje serce za „Georgym” drepczą dwie inne. Pierwsza z nich to żałośnie niedoceniane, wykwintne „Takin’ It Back” autorstwa równie niedocenianego w kryteriach piosenkopisarskich Steve’a Porcaro. Druga to doskonale znane wam wszystkich „Hold the Line”. Ta piosenka towarzyszy mi od małego. Znam ją na pamięć i zwyczajnie nigdy mi się nie znudzi. Na trackliście znajdują się także inne piosenki stworzone pod wspólne wykrzykiwanie refrenów na libacji w męskim gronie. Takie „I’ll Supply the Love”, „Manuela Run” i „Rockmaker” są proste, ale w tak bezpośredni i rozrywkowy sposób, że niekiedy stają się w tej prostocie urocze. W środku płyty można znaleźć jeszcze świetny jachcik „You Are the Flower” i skomplikowanego technicznie hard rocka „Girl Goodbye”, który wydobywa z progowych ciągot grupy najlepsze, bo zamiast nawiązywać do melodyki muzyki klasycznej zawiera gęste, szybkie rytmy. Po odsłuchu całego albumu łatwo dojść do wniosku, że debiut Toto jest z pewnością nierówny i każdy powinien na nim znaleźć jakieś piosenki do skipowania, ale jego jaśniejsze elementy świecą tak mocno, że ciężko się nim oprzeć.

Hydra | 1979 | AOR/rock progresywny
ocena albumu: 6/10
ocena jachtowości: 37,5%
Hydra – 40%
St. George and the Dragon – 40%
99 – 100%
Lorraine – 20%
All Us Boys – 0%
Mama – 90%
White Sister – 10%
A Secret Love – 0%
Płyta Toto sprzedała się świetnie, ale została chłodno odebrana przez krytyków. To sprawiło, że chłopaki postanowili określić sobie jasny cel przy nagrywaniu kolejnego albumu i uporządkować muzyczne wpływy. Hydra to już zupełnie album AOR-owy, w którym jachtowe kawałki nie funkcjonują jako przeciwwaga dla ostrzejszych, gitarowych utworów, a są po prostu lżejszą kontynuacją myśli grania radiowej, rockowej mielonki. Wpływy progresywnej muzyki są tutaj głębsze, bardziej zintegrowane – pojawiają się na przestrzeni całej płyty, a nie tylko w wyszczególnionych utworach. Takie podejście jak najbardziej ma sens, ale efekt jest zauważalnie gorszy od tego na poprzedniej płycie. Hydra w przeciwieństwie do debiutu jest spójna, ale cierpi na deficyt przebojowych, zapamiętywalnych kawałków. Łatwo wypadają z głowy i kilka z nich można ze sobą pomylić. Jako popowy słuchacz albumów taka songwriterska pustota jest dla mnie sporym problemem, bo ochotę mam wracać tylko do jednego, ulubionego utworu i nie chce mi się przedzierać przez płytę, gdzie połowa numerów średnio mnie interesuje.
Tym ulubionym utworem jest „St. George and the Dragon”. Jest niesamowicie zgrabny i kompetentny w popowych kryteriach, mimo bycia zupełnie szczerym prog-rockiem. Jachtowe zwrotki, hard-rockowe refreny i mostki „gdzieś pomiędzy” składają się na jedyną prawdziwie wciągającą od początku do końca piosenkę na płycie. To, że w ogóle zająłem się Hydrą jest spowodowane obecnością jednej z najpopularniejszych piosenek yacht rockowych na trackliście, a jest nią „99”. Doceniam ją za gładkie brzmienie, ale sam główny motyw melodyczny, to jękliwe NAAAJNTI NAAAAJN Lukathera tylko mnie denerwuje. Z dwójki pełnoprawnie yacht rockowych kawałków na płycie wolę już niepozorną „Mamę”, która ma do zaoferowania ciekawy, spięty rytm. Wśród utworów z niespełnionym potencjałem jest tytułowy, który oferuje niepowtarzalnie celną mieszankę jachtu i proga, ale jest zupełnie nieciekawy od strony kompozytorskiej. „Lorraine”, „All Us Boys” i „White Sister” to dla mnie ten sam kawałek grany trzy razy, a całość wieńczy zupełnie nudne, adult contemporary podsumowanie w postaci „A Secret Love”. Można tego albumu słuchać dla jednej piosenki i wzruszać ramionami na resztę, ale po co? Lepiej odpalić sobie debiut czy Toto IV.

Toto IV | 1982 | yacht rock/AOR
ocena albumu: 8/10
ocena jachtowości: 61%
Rosanna – 100%
Make Believe – 100%
I Won’t Hold You Back – 50%
Good for You – 60%
It’s a Feeling – 60%
Afraid of Love – 0%
Lovers in the Night – 10%
We Made It – 30%
Waiting for Your Love – 100%
Africa – 100%
Hydra i następujące po niej stadionowe, nieposiadające ani krztyny jachtowego brzmienia Turn Back ani nie zaimponowały krytykom, ani się świetnie nie sprzedały. W sytuacji w której następny album Toto nie okazałby się przebojem, grupie groziła utrata wytwórni. Panowie na ostatni dzwonek zareagowali należycie. Wrócili do metody mieszania brzmień „miękkich” z „twardymi” w mniej więcej równych proporcjach. Ponadto, wpływy progresywne zminimalizowano niemal do zera. Na papierze brzmi to jak marzenie, a jak jest w rzeczywistości? Podobnie. Nie jestem pewien, czy wolę Czwórkę od debiutu, ale nie można jej odmówić bycia największym albumowym osiągnięciem zespołu. Co prawda, na IV można patrzeć z perspektywy świetnych singli, które radzą sobie samodzielnie, ale dla mnie to przede wszystkim świetna płyta od początku do końca, na której słabsze momenty nie są tak słabe jak na poprzednich wydawnictwach i nie zbliżają się do poziomu skipowania. Czuć tutaj mnóstwo energii, która została przekuta w paczkę świetnych, zapamiętywalnych melodii.
Zaczyna się od fantastycznej „Rosanny”. Przez absolutne wymiętolenie tego kawałka przez popowe radia łatwo nie zwrócić uwagi na to, co sobą oferuje. Moją ulubioną częścią jest motownowa sekcja z „Not quite a year since you went away”. „Make Believe” to rockujące r&b z udziałem naszego ulubionego, romantycznego ejtisowego saksofonu. „I Won’t Hold You Back” to wprawdzie ballada adult contemporary, ale jedna z lepszych w gatunku, bo łączy melodyczną siłę z wykonawczą subtelnością. Najbardziej stonowany i wysublimowany utwór, który posiada największy potencjał długodystansowy to oczywiście „It’s a Feeling” Steve’a Porcaro. „Waiting for Your Love” to chyba najbardziej luzacki kawałek na płycie, wyróżniający się tanecznym rytmem. Na ostatnim indeksie znajduje się zaś najbardziej znana piosenka Toto, czyli „Africa”. Rzecz jasna bardzo lubię tego klasyka, ale znam go zbyt dobrze, żeby kolejne odsłuchy mnie ekscytowały. Kawałki, których nie wymieniłem, czyli przede wszystkim ostrzejsza część winylowej strony B są dobre, ale na swoim polu ustępują tym z pierwszej płyty.
Toto IV to bestseller grupy. Niedługo po jego wydaniu zespół opuścili Hungate (żeby zająć się rodziną) i Kimball (przez zajmowanie się narkotykami). Nie doprowadziło to do jej upadku, wszak płyty Isolation i Fahrenheit są dobre, a taki The Seventh One naprawdę świetne, ale nic po tym nie było takie same. Brzmienie jachtowe wypadło z mody, a Toto z czasem przyjęło charakter grupy arcyrockowej, takiej, która gra bardzo rockowego rocka bez miejsca na wpływy z innych gatunków muzycznych. Czuję, że dla wielu z was opis ten można stosować wobec całego dorobku tej grupy, ale nic bardziej mylnego. Przez pewien czas Toto było ciekawym zespołem z wieloma niepodważalnymi hitami na koncie. Odpalcie sobie kiedyś Jedynkę i Czwórkę, o nic więcej was nie proszę.
26.08.2022