To jest #TWITKAST: cykl nitek, w których w gronie tt.muzyczka rozkładamy na czynniki pierwsze lubiane przez nas albumy (tak jak w podcaście #Płytkast). Codziennie jeden uczestnik/czka weźmie na warsztat wybraną przez siebie płytę i ułoży jej utwory od najgorszego do najlepszego.
Przedmiotem dzisiejszych badań będzie album Dare autorstwa The Human League. Pochodząca z Wielkiej Brytanii grupa wywodzi się z pierwszej fali zespołów synthpopowych. Została założona pod inną nazwą w 1977 roku przez dwójkę komputerowych geeków o zacięciu artystycznym, Martyna Ware’a i Iana Craiga Marsha. Panowie zrekrutowali na główne wokale Phillipa Oakeya, który nie umiał grać na instrumentach i nie miał doświadczenia w śpiewaniu czy występowaniu, ale za to posiadał gwiazdorską prezencję. W tamtym okresie brzmienie synthpopowe było surowe i chłodne, a same utwory odhumanizowane i kanciaste. Keyboardy i syntezatory nie były dla muzyków z tamtego czasu i miejsca instrumentami jak wszystkie inne, a wciąż jeszcze nieokiełznanymi narzędziami do zgłębiania kwestii różnic między człowiekiem, a maszyną.
W 1980 roku zespół był już po wydaniu dwóch albumów i kilku singli, ale nie dał rady się przebić. To oraz różnice w preferowanych kierunkach artystycznych spowodowały, że Ware i Marsh postanowili założyć nową grupę, Heaven 17, a Oakey został sam. Wydarzyło się to tuż przed europejską trasą koncertową grupy, więc wokalista musiał na szybko znaleźć zastępców. Z nich na stałe pozostały tylko napotkane losowo w dyskotece dziewczyny (wtedy jeszcze siedemnastolatki), Susan Ann Sulley i Joanne Catherall. Nowe, bardziej przystępne i definitywnie popowe oblicze The Human League okazało się być komercyjnym strzałem w dziesiątkę, czego ucieleśnieniem jest wielokrotnie pokryty platyną krążek Dare.
Znam tę płytę od czasów nastoletnich. Została mi polecona przez pierwszą dziewczynę zanim jeszcze stwierdziłem, że będę oceniać muzykę, nie wspominając nawet o pisaniu o niej. Mimo że wówczas dopiero wychodziłem z oków rotacji muzycznej w formacie rockowego radia, z miejsca bardzo mi się spodobała. Jej wyraziste brzmienie oraz wpadające w ucho piosenki były dla mnie ważnym przystankiem na początku świadomej podróży muzycznej i pomogła otworzyć moją głowę na wiele wspaniałych popowych nagrań. Z dzisiejszej perspektywy oczywiście widzę w Dare więcej wad niż kiedyś, a nieco kwadratowe piosenkopisarstwo The Human League czasem uwiera, ale wciąż uwielbiam ten album. Ułożę dzisiaj utwory z niego w kolejności od najgorszego do najlepszego.
10. I Am the Law
To jedyne nieporozumienie na albumie duchowo przypomina poprzednie wcielenie w grupy. Na Dare jawi się jednak jako wyjątkowo odstające i łamiące flow płyty. Oakey recytuje swoje podniosłe rymowanki na tle osamotnionych przez bity, ślimaczących się syntów, a ofiarą jest cierpliwość słuchacza. Materiał nieznośny, do skipowania.
9. Get Carter
Minutowe, instrumentalne intro do strony B winyla spełnia swoją rolę ukazania szerszych inspiracji zespołu i nic ponadto. „Get Carter” to cover motywu przewodniego z filmu o tym samym tytule, który brzmi jak melodia z pozytywki. W kontraście z resztą utworów na Dare, dalsze analizowanie go byłoby dłubaniem na siłę.
8. Seconds
„Seconds” to jeszcze nie to, co najbardziej kochamy w The Human League, ale stoi poziomy wyżej nad dwoma poprzednimi numerami. Piosenka zrealizowana jest w formule niekończącego się, majestatycznego build-upu i przez to nie wykorzystuje w pełni popowego potencjału. Niezły album track.
7. The Sound of the Crowd
Od mojego siódmego miejsca zaczyna się konkret tej płyty. Pierwszy singiel z Dare to piosenka, która wśród tego zestawu najlepiej ukazuje nowofalowo-post-punkowe zobowiązania tej gałęzi synthpopu. Słychać to w charakterystycznym beacie i wpół melodeklamowanym refrenie. „The Sound of the Crowd” to prosty i repetytywny utwór, który „zażera”, ale nie ma sobą tak wiele do zaoferowania, co następne na tej liście.
6. Do or Die
Z „Do or Die” jest dość ciekawa sprawa, bo beat piosenki to najbardziej oczywiste elektroniczne disco na całej płycie, a synty zdają się grać… dub reggae. To najdłuższy, najbardziej przeznaczony do klubowych parkietów kawałek na Dare, na którym pop jest „rozwadniany” instrumentalnymi pasażami. Przewrotnie to właśnie za nie najbardziej go lubię, a nie zwrotki czy refreny.
5. The Things That Dreams Are Made Of
Utwór otwierający płytę z miejsca w prosty sposób prezentuje słuchaczowi w jak dobrą grę potrafią ze sobą grać wszystkie głosy piosenek ówczesnego The Human League. Występują tu tylko dwie przewodzące linie syntów, jedna basu, automat perkusyjny, wokal i chórki. Każde z nich robi co innego, a jednocześnie współgra z pozostałymi. Nie ma tych ścieżek wiele, ale zupełnie satysfakcjonująco wypełniają przestrzeń dźwiękową. Małe, a cieszy.
4. Love Action (I Believe in Love)
Początkowe tańce syntezatorów, a szczególnie wjazd tego w 9 sekundzie sugerują, że to będzie najlepsza piosenka, jaką usłyszysz w życiu. Tak nie jest (chyba przez tą częstą u The Human League sekcję z wokalnym double-time’em), ale kawałek wciąż wymiata. Brzmi nieco jak materiał przygotowawczy do następnej pozycji, a to wcale nie jest wada! Zupełnie nie czuć, że ta piosenka trwa 5 minut!
3. Don’t You Want Me
„Don’t You Want Me” to oczywiście najbardziej znany z wszystkich numerów grupy i, co najważniejsze, must-sing podczas wszystkich moich wizyt na imprezach karaoke. To bardzo prosta piosenka, ale każdy z jej elementów ma taką moc, że całość starczy i oddaje z nawiązką. Żelazny beat i italo synty, podnoszący napięcie mostek i w końcu ekstatyczny refren tworzą wybitny przebój. Nie należy zapominać o historyjce z tekstu, której dwuwers „I was working as a waitress in a cocktail bar / That much is true” to najzabawniejszy i zarazem najlepszy liryks na całej płycie.
2. Open Your Heart
Na etapie poprzedniej i tym bardziej tej piosenki wchodzą mi jakieś „uczucia wyższe”. Już na początku pierwszej zwrotki dostajemy brzmieniową eksplozję euforycznych syntezatorów i pnący się ku samej górze wokal Oakeya, a każdy następny akord zdaje się podnosić stawkę. Nie gorzej reprezentują się refreny ze wzbogacającym unisonem dziewczyn oraz naśladującym flet syntezatorowym hookiem. Nawet wypełniony pikującymi arpeggiami mostek między jednym refrenem, a drugim jest jednym z najlepszych na Dare. Po prostu perfekcyjna piosenka, cóż mogę dodać?
1. Darkness
Może to i nietypowe wybrać akurat „Darkness” na szczytową pozycję, ale raczej nie ma innego utworu, który byłby tak podobny do moich własnych nagrań. Napisany przez członków zespołu Jo Callisa i Phillipa Adriana Wrighta, zawiera mnóstwo rozwiązań piosenkopisarskich jak i brzmieniowych, które sam sobie ukochałem. Też nie umiem komponować po jazzowemu, więc udziwniam przyciemnianiem melodii, kombinuję z dokładnie tego typu niepokojącymi akordami i zaśpiewami. Gdy mam emo-fazkę i chcę się zatopić w moich smutkach, piosenka wjeżdża w moje uszy jak nóż w masło. Sypiące się klawiszowe nutki i dramatyczne zaśpiewy Oakeya w refrenie sprawiają, że to dla mnie najbardziej efektowna ilustracja bycia w ciemnym dołku, tuż obok wydanego półtora roku później „Memories Fade” Tears for Fears.
I to wszystko. Chciałbym podziękować Mateuszowi Hemmerlingowi za sprawowanie pieczy nad obecną, trzecią serią Twitkastu. Zapraszam was na jutrzejsze wydanie, które poprowadzi członek Płytkastu i zarazem twórca naszej zabawy Kuba Ambrożewski!