50 singli Queen od najgorszego do najlepszego (ft. Piotr Kierzek)

Pomysł na zrobienie rankingu singli Queen wziął się z kilku powodów. Pierwszym z nich jest moja inspiracja tweetami rankingowymi Piotrka, chociażby o piosenkach z albumu „ABBA Gold”. Drugim będzie to, że to jeden z niewielu zespołów, które mamy wspólnie doskonale osłuchane (sorry, ale ja nie mam siły na Mike’a Oldfielda). Ostatnim będzie fakt, że Queen to zespół, wokół którego łatwo mieć mnóstwo skrajnych opinii. U większości wykonawców lubimy albo nie znosimy ich całościowo lub do pewnego stopnia, a Queen łatwo się jednocześnie kocha i nienawidzi. To czyni tę grupę świetnym materiałem dla takiego zestawienia.
[Bartosz Gryz]

Technicznymi wyzwaniami w przypadku sporządzania tego rankingu były dobór utworów (tworzenie rankingu wszystkich piosenek byłoby zbyt karkołomne) oraz ustalenie ostatecznej kolejności. Za bazę utworów w końcu służyły wszystkie strony A singli wydane w Wielkiej Brytanii w latach 1973-1997 od debiutanckiego „Keep Yourself Alive” po nagrane w trio „No One But You”. No, prawie wszystkie – „Flick of the Wrist”, wydane jako podwójna strona A z “Killer Queen”, trudno uznać za prawdziwy singiel. Natomiast dwie strony B, które oficjalnie nie miały być promowane – „We Will Rock You” i „These Are The Days of Our Lives” – odniosły na tyle wielki sukces same z siebie, że nie wypadałoby ich tu pominąć… Kolejność utworów natomiast to wynik wzięcia personalnych rankingów Bartosza i mojego, zastosowania (pseudo)matematycznego czary-mary w celu stworzenia listy, z której ani on ani ja nie będziemy zadowoleni obaj będziemy relatywnie zadowoleni.
[Piotr Kierzek]

50. Los palabras de amor (The Words of Love)

Wstęp zapowiada coś niezłego, zwrotka obiecuje, że tak będzie, ale na etapie refrenu już wiadomo, że to był tylko żart. No, amor, amor, latasz od tej miłości, psia mać. Przynajmniej jest nawiązanie do „Despacito”, gdy w tekście pada słowo „despacito”.
[BG, pozycja 45]

Wyjątkowo anemiczna, przesłodzona BALLADYNA z tej płyty co uchodzi za najbardziej «taneczną». Nawet wytwórni nie chciało się robić teledysku do tego miałkizmu, więc zamiast tego Mercury w garniturze i trampkach lip-syncował se w Top of the Pops. Beznadzieja.
[PK, pozycja 48]

49. Thank God It’s Christmas

Refrenowa melodia ma siłę tak ekspansywną, że urasta do miana przemocy. Gdy Merkur w 1:52 dubluje głosy głównego hooka przepraszam całe towarzystwo, bo muszę wyjść na fajkę, mimo że nie palę.
[BG, pozycja 44]

Napisany na odpierdol generyczny kawałek świąteczny – wszyscy w środkowych ejtisach to robili, więc węszący funty biznesmeni spod litery Q również nie mogli sobie odmówić kawałka tego keksu. Nie winię ich – jednakowoż winię publikę – za to, że to kupuje i potem radio wypełnia tym ramówkę w imię vox populi w grudniu.
[PK, pozycja 49]

48. Love of My Life (Live)

Rozliczmy się. „Love of My Life” jest prześliczną balladą, ale ląduje tu tak nisko, bo jest wersją na żywo z wielkiego koncertu. Akustycznie. Z udziałem publiczności. Wybaczcie, wiem, że w tej chwili ktoś tam na świecie płacze do tego nagrania, ale to jednak nie moja wrażliwość.
[BG, pozycja 42]

Zgadzam się z red. Gryzem, że wersja live tego kawałka to biedaland w porównaniu z wydaniem z płyty. Za obiema jednak specjalnie nie przepadam. Ot romantyzowanie, ale na Nocy w Operze bogate brzmieniowo i klasycystyczne, a tutaj w wersji ogniskowej, włącznie z fałszującym chórem najebanych ludzi. Thank you Queen, very cool!
[PK, pozycja 47]

47. We Will Rock You

Gdy słyszę tę piosenkę, mój mały wewnętrzny Bartuś bardzo się cieszy. Nietrudno zrozumieć appeal popularnego ŁI ŁYL RAKJU, ale trzeba przed sobą przyznać, że to rzecz, z której powinno się wyrosnąć. Są rzeczy proste jak konstrukcja cepa i są rzeczy proste jak konstrukcja drutu. Tych drugich unikajmy, łatwiej się nadziać.
[BG, pozycja 43]

*Tup* *tup* *klask* owszem, porywa tłumy, ale przyśpiewka „kto nie skacze ten z policji” też, a nie widziałem, żeby ją ktoś na singlu wydał. WWRY to totalne marnotrawstwo dojebanej solówki. Unikać i zamiast tego słuchać tzw. wersji “fast”, która uwalnia głębooooko ukryty potencjał muzyczny tego, ekhm, “utworu”.
[PK, pozycja 45]

46. No One but You (Only the Good Die Young)

Mam pewien żal do Piotrka, że ten kawałek nie otworzył listy. Piosenka od samego początku do końca prosi się o wyłączenie. Z jednej strony słysząc te zużyte głosy Maya i Taylora myślę, że obcuję z muzycznym ekwiwalentem przegotowanych parówek, ale przegotowane parówki tak nie bolą.
[BG, pozycja 50]

Co za dotykający tribjut dla Fredd- eee to znaczy… erm księżnej Diany? ?_? Lubię wokal Maya, Taylora i barową, motzno biesiadną melodię. Nic nie poradzę, żyję dla takich tearjerkerów. Dla mnie ponownie ZA NISKO ale żyjemy w d**okracji.
[PK, pozycja 32]

45. Friends Will Be Friends

Nie uważam tej piosenki za tak złą jak kolega redaktor, ale rozumiem czemu jej nie cierpi. To topiący się w czasie rzeczywistym ser, który klei się do każdej powierzchni i po którym ciężko się pozbyć śladów i zapachu. Mimo wszystko cenię sobie te foremne akordy i melodykę, szczególnie w przedrefrenie.
[BG, pozycja 31]

Jedno z naprawdę nielicznych dzieł popkultury, które chętnie bym wymazał z kolektywnej pamięci i historii XX wieku. USUŃ KONTO.
[PK, pozycja 50]

44. A Winter’s Tale

Ja zawsze jestem pierwszy do obrony słabszych, takich jak styl adult contemporary, ale bądźmy poważni – ten kawałek to to niezwykle śmierdząca kaka. To niewiarygodne, że utwór tak miękki i sflaczały zawiera w sobie tyle siły, by denerwować każdym swoim elementem. To dla mnie rzadkie uczucie i jestem pod wrażeniem.
[BG, pozycja 49]

Siedzę pod kocykiem z gorącą czekoladą i jest comfy. Nie jest to według mnie zły kawałek, a i impresjonistyczny tekst jest niecharakterystycznie dobry jak na Queen (choć daleko mu do panteonu). Wolałbym to słyszeć w radiu po stokroć od “DZIĘKUJ BOZI ZA ŚWIĘTO”.
[PK, pozycja 32]

43. Let Me Live

„Jesteś Królem,
Jesteś Królem,
Królem jest Bóg
Jesteś Królem,
Jesteś Królem,
Królem jest Bóg

Podnieśmy wszyscy nasze serca,
Podnieśmy wszyscy nasze dłonie,
Stawajmy przed obliczem Pana
Wielbiąc Go
Podnieśmy wszyscy nasze serca,
Podnieśmy wszyscy nasze dłonie,
Stawajmy przed obliczem Pana
Wielbiąc Go”
[BG, pozycja 47]

Queen idzie w gospel! Do „Somebody to Love” nie ma to nawet startu, ale motyw z każdą zwrotką śpiewaną przez innego członka (oprócz Deacona, bo on nie umi) jest nawet słodki. Guilty pleasure w ogólnym ujęciu dyskografii, imo za nisko.
[PK, pozycja 34]

42. Body Language

Metodę prostego utworu, gdzie bas staje się głosem przewodnim KŁINIARZE wypróbowywali wielokrotnie, ale nie jestem pewien, czy w tym przypadku się udała. Nie do końca pojmuję, co tu się dzieje, ale jest to tak dziwaczne, off-beatowe, wręcz psychodeliczne, że nie potrafię do końca się gniewać. Sprawa pozostaje otwarta.
[BG, pozycja 34]

Twórcami tego rankingu nie są wyłącznie (i w ogóle) członkowie Polskiego Fanklubu Queen, dlatego tak niskiej lokacji rzeczonego utworu na liście nie można traktować jako opinii Fanklubu, w tym jego Zarządu i innych organów nadzoru.
[PK, pozycja 42]

41. Flash

Ten utwór nie bije złem, ten utwór w ogóle nie bije niczym. Wiem, że to soundtrack, ale tutaj naprawdę nie ma się czego złapać i nie wiadomo czemu ma to służyć. Czy to jeszcze piosenka, czy już tylko pretekstowy podkład dla sampli słowa mówionego z filmu? Nawracający pseudorefreniczny bieda-motyw „FLASZ” tylko pogarsza sprawę.
[BG, pozycja 46]

Memiczny kawałek, zaiste. Bardzo lubię balladową część w środku, a reszta kawałka, wiadomo *dum dum dum flash aaa cośtam cośtam* ale w środku jest naprawdę przez chwilę… ładnie. Całość lubię, ale obiektywnie nie jest to dzieło zaawansowanego songwritingu – wciąż jednak ma tę kultowość, a dodane wstawki dialogów z filmu nadają taki niespodziewanie eksperymentalny sznyt.
[PK, pozycja 27]

40. Fat Bottomed Girls

Nie mam zarzutów do tego kawałka od strony czysto muzycznej, ale nie potrafię go znieść od strony tekstowej. Słuchaj, Freddie, ja też lubię wielkie dupiszcza, ale żeby o nich tworzyć piosenki potrzeba adekwatnego poczucia humoru i przede wszystkim swagu. Sir Mix-a-Lot je miał, a ty nie. Tyle.
[BG, pozycja 35]

Jedyne o czym myślę słuchając tego kawałka to to, że ewidentnie był on pisany jako próba podbicia USA. No śpiewają se o dupach, grają taki NOMEN OMEN buttrock; dla mnie z tego wszystkiego niewiele wychodzi. Jeden z bardziej oczywistych skipów na Greatest Hits 1 dla mnie.
[PK, pozycja 37]

39. The Invisible Man

Tę piosenkę zaliczam do osobistej kategorii ejtisowego „quirk-popu”. Śmieszne to i koślawe w ciekawy i przede wszystkim urokliwy sposób. Nie chciałem, żeby ten kawałek wylądował tak nisko, ale na zarzucanie ideałów demokracji jest lepsze miejsce niż ranking kawałków pierdolonego zespołu Queen.
[BG, pozycja 29]

Zdecydowany triumf sekwencerów oraz automatyzacji stołu mikserskiego. Rzeczy, które się tu dzieją w aranżu są tak liczne i gęste, że można się pogubić jak na dworcu w Poznaniu. Szkoda, że to wszystko w ramach bardzo, BARDZO nijakiego kawałka.
[PK, pozycja 43]

38. Too Much Love Will Kill You

Wśród piosenek nieznośnie nudnych i nudno nieznośnych “Too Much Love Will Kill You zalicza się do drugiej grupy. Cała tragedia leży w tym, że nie wpieniasz się w zaskoczeniu na jakieś losowo napotkane paskudztwo, a wpieniasz się kanonicznie – na coś, czego kod doskonale znasz, na coś co nadgryzało twój łeb przez lata.
[BG, pozycja 48]

Definicja przelukrzonej power ballady, ociekająca późnoejtisową produkcją. Informacje z poprzedniego zdania to zarazem plus jak i minus – entuzjaści tego typu muzy będą zachwyceni, pozostali gotują się na rzig. Ja lubię! Fun fact: jest to jedyny kawałek na tej liście współautorstwa kogoś spoza zespołu.
[PK, pozycja 22]

37. The Miracle

Syntezatorowy motyw z początku zachęca, ale potem okazuje się, że piosenka nie ma sobą wiele więcej do zaoferowania. Przez cały utwór słowo „miracle” słyszymy 27 razy i to aż nadto, by się porzygać. Honor próbuje ratować wydziwiające outro, ale to niestety za mało.
[BG, pozycja 38]

Od pierwszej nutki wiadomo, że jest to „Queen prezentuje: kampania cukrownicza roku 1989”. Nie jest to hajlajt dyskografii, ale polirytm pod koniec to zaskakujący ejtisowy throwback do PROŻENIA rodem z lat 70. (“The March of the Black Queen”, anyone?), więc szanuję. Teledysk z dzieciakami też kjut.
[PK, pozycja 30]

36. Hammer to Fall

Ten utwór z Works jest na pewien sposób wyjątkowy, bo w formie niesubtelnego ejtisowego rocka zawiera treść kojarzoną ze starszymi dokonaniami grupy, takimi jak charakterystyczne chórki i wysoką dynamikę. Super, ale byłoby jednak milej, gdyby Freddie odpuścił sobie to „Give it to me baby one more time” na końcu, bo zostaje niesmak.
[BG, pozycja 23]

Może to kwestia zupełnie nieprzystającej do zawartości plastikowej i płaskiej produkcji, może faktycznie słabej i sporządzonej na kolanie kompozycji z zupełnie nienatchnionym riffem na czele, a może w końcu ja sam “jestem nienormalny i za krótko byłem w wojsku” – ale nie cenię sobie tego kawałka. Serio akurat TYM wypełniacie setlistę na Live Aid?
[PK, pozycja 41]

35. Heaven for Everyone

Rzeczywiście jest tu jakaś NIEBIAŃSKA atmosfera. Podoba mi się tutaj główny riff i dobrze współgrająca z nim linia wokalna w zwrotce, a także chórkowy mostek. Minusy są dość typowe dla Queen, czyli wałkowanie jednej wokalnej frazy („This could be heaven”) i niepotrzebny odlot Mercury’ego („for everyone” na końcu).
[BG, pozycja 37]

WINCYJ POWER BALLAD WINCYJ, TOPKA WYTRZYMA! Ta jednak jest dla mnie bardzo dobroduszna i w jakiś sposób PEŁNOZIARNISTA (z ang. wholesome). Bridge niby typowe fredkowe darcie mordy, ale jest w nim coś bardzo oczyszczającego. Płytka Made in Heaven służy do tego typu momentów.
[PK, pozycja 25]

34. I Want to Break Free

Och, w końcu coś lżejszego. Kazus krzywdzącego radiowego przemielenia jest tu oczywiście namacalny, ale wypada docenić rzadkie udane połączenie syntezatora i automatu z akustykiem i cholernie celną syntową solówkę.
[BG, pozycja 26]

Nie wiem, czy się komuś narażę tą opinią, ale ten numer to dla mnie zawsze była po prostu, no, taka tam nutka. Bluesowa progresja, prosty automat i do przodu. Moim ulubionym faktem na temat tej piosenki jest to, że singlowa wersja jest grubo dłuższa (i ciekawsza!) od tej albumowej.
[PK, pozycja 35]

33. One Vision

Wszystkie zalety dobrych bezpośrednich rockerów Queen, takie jak mnogość części kompozycji są tutaj zachowane, więc sprawa rozbija się o SMACZKI. Najlepszy element piosenki, czyli motyw na smykach, przejścia z „ŁOUŁOUŁOUŁOUŁOUŁOU”, zagęszczona perka od 2:17… No podoba mi się.
[BG, pozycja 21]

Oho, wchodzimy w zagłębie MUZY Z PAZUREM. Poza motywem szatana w intro i outro, który jako berbeć z podstawówki kupowałem kompletnie, kawałek cierpi na wszystko to, co boli mnie w “Hammer To Fall”. Polecam dostępny na YT dokument o powstawaniu tej piosenki w studio – obiecuję, że jest ciekawszy od efektu końcowego!
[PK, pozycja 40]

32. Headlong

Zdecydowanie nie jestem sympatykiem płyty Innuendo i moi faworyci z niej są dość nietypowi. Należy do nich „Headlong”, który jest klasycznym, dobrym queenowym hard-rockerem. Jest energiczny i gruwiasty jak należy, ale przede wszystkim ma w zanadrzu niezwykle potężny argument, czyli zwrotkowe „opp dee-dee dee-dee/oop dee-dee doo”.
[BG, pozycja 22]

Ekhm, jeśli zapomnieliście od ostatniego kawałka – SIUP PRZYPOMINAM, ŻE QUEEN TO ZESPÓŁ ROCKOWY – POWTARZAM ROCKOWY!!! \m/ Refren jest chwytliwy, ale trudno tu doszukać się czegoś ponad okazję do nieskrępowanego ponapierdalania po pentatonice przez Maya. Ale 12-letniego mnie nosiło po pokoju jak tego słuchałem.
[PK, pozycja 38]

31. Tie Your Mother Down

To taki przetarty papierem ściernym galopujący bluesik, czyli na papierze nic specjalnego. Te gitarowe kręciołki jednak wchodzą wyjątkowo gładko, a głos Mercury’ego to nie tylko domniemana charyzma, ale też wyczuwalna młodość i zadziorność. Czysta zabawa, która nie zasługuje na tak niską pozycję.
[BG, pozycja 14]

Ach, ten rock… \m/ Tego kawałka zwyczajnie nie lubię. Tekst tej piosenki może stawać w szranki o tytuł najgorszego badziewia w dyskografii. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn kawałek grany właściwie NON-STOP na koncertach. A w wersji studyjnej? Zawsze miałem wrażenie, że w połowie instrumentalu już muzycy zaczynają się nudzić. Instant skip.
[PK, pozycja 46]

30. Now I’m Here

Rzadko kiedy ktoś wspomina o tym utworze przy wymienianiu dokonań Queen i jest to co najmniej zastanawiające zważywszy na to jak wiele motywów z piosenki brzmi jak absolutne evergreeny. No właśnie, wiele. „Now I’m Here” to mnogość atrakcji, z których każda sprawdza się jako popowy i rockowy argument.
[BG, pozycja 19]

Zapominam, że ten kawałek był singlem. xD Podobnie jak “Tie Your Mother Down” stały element koncertowych setlist, ale w przeciwieństwie do tamtego kawałka nie żywię do “Now I’m Here” jakiejś wielkiej awersji, a raczej totalną apatię, co wobec kawałka z aspiracjami na wielkiego, rockowego showstoppera jest wyrokiem śmierci.
[PK, pozycja 39]

29. These Are the Days of Our Lives

Melodie Queen są diablo chwytliwe, ale też pełne sprzeczności. Tutaj na przestrzeni samego refrenu potrafię się męczyć jedną, a zaraz potem cieszyć drugą. Aranż jest raczej zbyt miękki, ale podnosząca napięcie solówka daje tam jakąś równowagę.
[BG, pozycja 32]

Znowu jakiś sentymentalny dziadziuś się odzywa we mnie, ale ten kawałek o starzeniu się ostro mnie łapie za serducho. xd Pewnie niemała zasługa w tym ostatniego klipu z Mercurym, ale ogółem jest to bardzo ładna, nostalgiczna piosenka. A solówka serio prima sort.
[PK, pozycja 23]

28. Seven Seas of Rhye

„Seven Seas of Rhye” w trakcie przygotowań był utworem, który po kolejnych odsłuchach ciągle piął się wyżej w moim osobistym rankingu. Nie dość, że to mieszanina różnych gatunków i stylów, to jeszcze żadna część piosenki nie ma ochoty powtarzać się w taki sam sposób jak poprzednio. Tu trzeba usiąść i pomyśleć na spokojnie.
[BG, pozycja 18]

(Relatywny) sukces tego kawałka wydawał mi się zawsze lekką aberracją. Poczciwy, glamujący rock z bardzo charakternym wokalem Freddiego i zaskakująco leciutką codą, ale zupełnie odstający od płyty Queen II i egzystujący w mojej głowie w limbo. Ale znowu, da się słuchać bez poczucia winy.
[PK, pozycja 36]

27. Play the Game

Gadając o piosenkach Queen nie da się uniknąć nawiązań do opery, musicalu, czy może jeszcze jakiś innych muzycznych form teatralnych. „Play the Game” wyjątkowo unika tych cech i prezentuje się jako propozycja barok-popowa. Zespół najczęściej dostarcza w wydaniach bezpośrednich, ale takie zgrabne jak powyższe są kluczowe w jego zrozumieniu.
[BG, pozycja 9]

Kiedy idziesz do dentysty i widzisz te wiertła i mózg nawala wizje tych okropnych dźwięków wiercenia, które echem odbijać się będą w całej czaszce… No, to mniej więcej to samo czuję jak widzę, że zaraz poleci “Play the Game” z tymi świdrującymi Oberheimami. Bez syntezatorów byłaby to zupełnie typowa pop ballada. Nie dojrzałem może jeszcze do takiej muzy, przepraszam współprowadzącego.
[PK, pozycja 44]

26. Who Wants to Live Forever

Nie da się zaprzeczyć, że atmosfera tej piosenki została wykonana bardzo starannie, ale, ech, dajcie spokój. Podniosłość „Who Wants to Live Forever” jest absurdalnie wysoka i ze sporym zapasem przebija granice okropności. Weźcie to ode mnie.
[BG, pozycja 41]

Queen z orkiestrą i muchomor poprawiony. Oczywiście na świecie są antyfani tego do granic możliwości przerysowanego, odrażającego EPIZMU (pozdrawiam red. Gryza) ale nie ja! Od pierwszego dźwięku kościelnych organów po ostatnie westchnienie smyczków, ja to łykam bez popity. Ostatni refren to bez mała katharsis.
[PK, pozycja 11]

25. I Want It All

W moim przypadku jeden z najcięższych przypadków zajechania piosenki za dzieciaka. Nigdy nie mam ochoty słuchać „I Want It All”, a już słuchając nie wiążę z tą piosenką właściwie żadnych wyraźnych emocji. Pomocy, nie widzę kolorów!
[BG, pozycja 30]

Jak na standardy takich typowo rockowych kawałków, o tym konkretnym utworze mogę bez skrępowania powiedzieć, że lubię. Dobry stadionowy rock, któremu, ze względu na zdrowie Mercury’ego i zaprzestanie koncertowania, nie było dane być granym na żywo. </3 Singlowa wersja bierze samo mięsko z tego numeru, to chyba najlepszy oficjalny edit w dyskografii.
[PK, pozycja 20]

24. Breakthru

To intro jest nie do obronienia, szczególnie moment, gdy Freddie wrzeszczy to “SOMETIIIMES”. Całość robi jednak refren z melodyką o charakterze, który w mojej głowie nazywam WYZWOLEŃCZYM. Znacie taką piosenkę Dona Henleya „The Boys of Summer”? Uważam „Breakthru” za jej drobne ulepszenie.
[BG, pozycja 25]

Na starcie wspomnę o mikolskim teledysku – jest to mój obowiązek. Kanibalizacja intra zupełnie innego kawałka i połączenie go z czymś, co można opisać jako urockowione „A Kind of Magic” składa się na luźno jeden z najciekawszych ejtisowych singli spod litery Q. Bardzo przyjemne solo na basie w środku.
[PK, pozycja 24]

23. Radio Ga Ga

Wiele rzeczy mi tu bardzo odpowiada. Klimaty syntpopowe zawsze w cenie, a przedrefren z “You had your time…” jest fantastyczny. Tylko dlaczego wszystko to prowadzi do tego durnego “REJDIJO GA GA, REJDIJO GU GU, REJDIJO BLA BLA”? Rozumiem przekaz, ale wolałbym móc śpiewać tę piosenkę bez poczucia żenady.
[BG, pozycja 27]

To jest kawałek, którego historycznie nie znosiłem – w zasadzie poza kontekstem jakiegoś wspólnego uczestnictwa w zabawie refren dalej troszkę trąci mi myszką, ale coraz bardziej doceniam czysty aranż, współgrę syntezatorów z basem czy atmosferyczne akcenty na gitarach.
[PK, pozycja 21]

22. Innuendo

Mają rozmach, skurwysyny, ale jeśli na coś narzekam słuchając Queen, to częściej na przesadny rozmach niż jego niedostateczną ilość. Wizja na „Innuendo” jest wiarygodna, ale absolutnie mi nie odpowiada. Dobitnie zdaję sobie z tego sprawę, gdy wchodzi ten okropny fragment z flamenco i jeszcze gorsze operowe odloty zaraz potem.
[BG, pozycja 39]

Bez jakichkolwiek wątpliwości najbardziej oczywisty (singlowy) ukłon kwartetu w stronę lat 70. Optymistyczny (i wcale niegłupi, szczególnie jak na możliwości Q) tekst oraz suitowa forma czynią z tego kawałka dla mnie godnego, choć mniej pokręconego następcę „Bohemian Rhapsody”. PS: Steve Howe rozpierdala na gitarze, jego flamenco jest super!
[PK, pozycja 7]

21. A Kind of Magic

To bardzo przyjemny, lekki kawałek, który podobałby mi się jeszcze bardziej, gdyby nie był ofiarą mojego empetrójkowego morderstwa z lat SZKRABICH. Jest tu pewien rzadki u Queen luz, między innymi w gatunkowym crossoverze z r&b i ciepłej gitarze Maya, która od 3:28 zapodaje solówkę, której nie da się zapomnieć.
[BG, pozycja 17]

Wszystko wkurwiająco chwytliwe, a ten basik już w ogóle. Polecam jednak obczaić wersję z napisów końcowych „Nieśmiertelnego”, który dobitnie wykazuje siłę zmiany aranżu na odbiór kawałka. Piosenka typu “raczej nie puszczam z własnej woli, ale nie wyłączam jak leci”. Ot taki radiowy HIT.
[PK, pozycja 29]

20. You Don’t Fool Me

Hipnozująca syntezatorowa melodia przewodnia i soft-funkowy groove to dwie rzeczy, które mnie przyciągają do tego utworu ze schyłkowej fazy zespołu. Swego czasu potrafiłem zapętlać ten kawałek w kółko, ale nie oszukujmy się – poza wyżej wspomnianymi, nie ma tu zbyt wiele atrakcji.
[BG, pozycja 28]

Kawałek z ostatnich sesji z Mercurym, który brzmi jak próba aktualizacji brzmienia z Hot Space. Nie będę owijał w bawełnę – wielkość i siła całego utworu pochodzi z jego niesamowitej solówki. To brawurowe gitarowe wywijanie na tle najntisowego klubowego beatu wprowadza mnie w trans i z łatwością znalazłoby się w moim top 5 momentów Queen.
[PK, pozycja 16]

19. We Are the Champions

Jak to jest, że pomimo tylu lat w mojej świadomości ten kawałek wciąż mnie emocjonalnie angażuje? „We Are the Champions” to nie tyle ten stadionowy refren, lecz właściwie prowadzona dźwiękiem i słowem wciągająca narracja z dramatycznie silnymi punktami zwrotnymi. Jedyny raz kiedy czuję się BLISKO z tym szaleńcem za mikrofonem.
[BG, pozycja 13]

Kiedyś nienawidziłem tego kawałka. Teraz go toleruję. To pierwsza piosenka, której nauczyłem się na gitarze na obozie dwujęzycznym i ten sentyment trochę mnie wzbrania przed protestowaniem przeciwko tak wysokiej LOKACIE. Jasne, klasyk, ale zupełnie nie dla mnie.
[PK, pozycja 31]

18. Save Me

Nie ma tu jakiegoś bijąco żałosnego momentu, ale strasznie to niedorobione. Zwrotka nie jest odpowiednio nasycającym build-upem do refrenu, który jest zbyt prosty i ograny. „Save Me” to takie danie składające się z kaszy, ziemniaków, ryżu i niczego więcej.
[BG, pozycja 36]

Utwór w zupełnie nieoczywisty sposób zasługujący na górną 10, ale Top 20 też dobre! To subtelnie, acz misternie (niebiańskie syntezatory!) zaaranżowana power ballada i najpiękniejszy pomost między queenowymi latami 70. a 80. Daję serduszko!
[PK, pozycja 8]

17. It’s a Hard Life

Z wielu mniej lub bardziej kiczowatych, typowych motywacyjnych przebojów Queen, ten należy do tych, które mnie mało obchodzą. Poza absolutnie okropnym zaśpiewem Mercury’ego w intro nie ma tutaj nic silnie denerwującego, ale czuć, że wszystko to zostało przez nich lepiej zrobione lata wcześniej.
[BG, pozycja 33]

Absurdalna odpowiedź na zarzuty, że zespół przestał tworzyć AMBITNE RZECZY w latach 80. Otwarcie cytatem z opery, odrzucenie syntezatorów (w kawałku z najbardziej syntezatorowej płyty) i misternie zaaranżowane harmonie wokalne składają się na jeden z najbardziej oczywistych przerostów formy nad treścią w twórczości zespołu, ale zupełnie nie mam serca nie doceniać tego teatrzyku.
[PK, pozycja 10]

16. The Show Must Go On

Ciężko mi wymienić cokolwiek, co podoba mi się w tym utworze. Może gdyby nie ta kijwdupnie podniosła atmosfera, to te zwrotki i refreny by mnie tak nie irytowały? Nie wiem, irytują mnie zwrotki i refreny, to niedobra piosenka musi być.
[BG, pozycja 40]

Utwór-monument. Nic nowego nie napiszę na jego temat, więc wymienię dwie nieoczywiste rzeczy, na które pewnie nie zwróciliście uwagi. Po pierwsze, iście bitelsowskie linie melodyczne basu w zwrotkach, a po drugie, modulacja między pierwszym refrenem, a drugą zwrotką wykonana równie subtelnie co w (nomen omen również bitelsowskim) „And I Love Her”.
[PK, pozycja 3]

15. Keep Yourself Alive

Pierwszy singiel Queen interesuje od samego początku. To co wyróżnia tego dość typowego przebojowego rockera w katalogu piosenek zespołu to psychodeliczne brzmienie gitar, LOŁFAJOWE całości, ale też przyjemnie niewyrobiony do końca głos Mercury’ego i rzadki brejk na bębnach.
[BG, pozycja 24]

Kawałek, od którego wszystko się zaczęło. Zeppelinowskie, pulsujące intro gitarowe i solo na bębnach to absolutnie ikoniczne momenty dyskografii zespołu. Jako debiutancki singiel zupełnie nie reprezentuje teatralności, z którą będzie kojarzony po wsze czasy, ale refren ma w sobie przepowiednię arena rocka.
[PK, pozycja 19]

14. Crazy Little Thing Called Love

Można się zastanawiać czy potrzebne jest nam Queen w wydaniu tak staroświeckim jak tutaj, ale trzeba przyznać, że to wyjątkowo zgrabny i uroczy kawałek. To skromny i schematyczny rock and roll, ale ładny i dobrze wykorzystujący każdą chwilę swojego trwania.
[BG, pozycja 20]

Zupełnie przyjemny kawałek i doskonały pastisz muzyki, w której oddawanie hołdu celował. Czy jestem OGROMNYM fanem? Niespecjalnie. Czy doceniam techniczne napracowanie i wierność ideałom? Zdecydowanie. To by była topka najlepszych style parody Weird Ala Yankovica (piszę to jako komplement!
[PK, pozycja 18]

13. Bicycle Race

Jednemu z najbardziej energicznych i zmiennych instrumentali Queen przypadł jeden z najbardziej prymitywnych tekstów. To poniekąd do siebie pasuje, bo „Bicycle Race” jest jak dziecinna zabawa, której bardzo łatwo się oddać. To nie jakiś cyrk z fanfarami i konfetti, a naprawdę inteligentnie napisana klasycyzująca piosenka, gdzie hook hooka hookiem pogania.
[BG, pozycja 10]

Kawałek zupełnie od czapy. Double feature z „Fat Bottomed Girls” to najbardziej ambitny crossover do czasu MCU. Tekstowo Ferdynand sporządził to na kolanie w 10 minutm. A muzycznie? Zupełne tour de force, operowe rocki skondensowane do trzech minut. W tym blichtrze i pędzeniu na oślep trąci jednak trochę kabarecikiem.
[PK, poz. 28]

12. I’m Going Slightly Mad

Mój ulubiony utwór z Innuendo zachwyca mnie swoimi mrocznymi harmoniami. W tym kawałku czai się jakiś duch, czy raczej demon? Dodając to tego niezwykłe, magiczne, syntezatorowe brzmienie otrzymujemy szczytowy moment grupy w dziedzinie budowania atmosfery. Coś nie z tego świata.
[BG, pozycja 12]

Totalnie oderwana od rzeczywistości piosenka. Syntezatorowy festyn, acz wytrawny. Sprzedany atypowym dla Mercury’ego barytonem tekst eksploruje mroczne motywy bardzo lekkimi frazeologizmami i wszystko składa się na kawałek zupełnie nie brzmiący jak klasyczne Queen, ale mający w sobie więcej eksperymentalnego ducha zespołu niż dobre 90% dyskografii. Szacun.
[PK, pozycja 26]

11. Scandal

Najlepszy utwór z The Miracle to wyśmienity reprezentant ejtisowego kwadrat-rocka. W najlepszych utworach z tego stylu zawsze dochodzi do zmieszania mocnej i wyraźnej sekcji rytmicznej z pełniącym funkcję „zmiękczacza” nieco wykrzywionym głównym motywem melodycznym. „Scandal” do takich się zalicza.
[BG, pozycja 16]

Zaginiony singiel z The Miracle. Nie było go na Greatest Hits 2, nie było go nawet na Greatest Hits 3 (a był ten pożal-się-Boże remix „Another One Bites the Dust” z Wyclefem Jeanem) a przecież, na Boga, jaka to dobra synth-rockowa piosenka! Świetny wokal, aranż zupełnie łączący syntezatory i gitarę, klawisze i bas, automat i bębny. Ejtis ostateczny.
[PK, pozycja 12]

10. Back Chat

Wieść gminna niesie, że na Hot Space do uratowania jest jedynie „Under Pressure”. To oczywiście totalna bzdura, bo znalazło się tam miejsce dla tego brylancika. Oczywiście jako wielbiciel funku i miękkich syntpopowych brzmień kleję się do takich rytmów jak głupi i dalsze wyjaśnienia są zbędne.
[BG, pozycja 8]

Kiedy ludzie mówią o Hot Space jako o TANECZNEJ płycie, zapewne zazwyczaj myślą o tym kawałku i o „Staying Power”. Tego drugiego nie ma na liście, ale „Back Chat” jest i tanecznym krokiem wbija się w top 10. Powiem, że jak na zgraję białasów udało im się ukręcić dobry groove. Zupełnie jak w „You Don’t Fool Me” solówka gitarowa zaburza blue-eyed-funkowy charakter rockistowskim wtrętem i wtedy naprawdę zaczyna się impreza.
[PK, pozycja 17]

9. Spread Your Wings

Z tych motywacyjnych przebojów Queen ten mnie najbardziej przekonuje. Fredek na wokalu wypluwa swoją duszę totalnie pod moją wrażliwość, nadaje piosence niemal katartycznego charakteru. Nie jest to nic skomplikowanego, raczej granie na czułych strunach.
[BG, pozycja 7]

Minimalistyczne Queen. Zero chórków, bardzo klasyczny aranż – wszystko to się składa na bardzo prosty i przekonujący kawałek. Wielka szkoda, że nie stał się klasycznym elementem setlist. Nie wiem co mnie tak mocno w tym tracku urzeka, ale ta szlachetna ballada o przegrywie za każdym odsłuchem znajduje coraz głębsze miejsce w moim serduszku.
[PK, pozycja 14]

8. Somebody to Love

To interesujące jak poza grosem zupełnych pasztetów i mielonek Queen miało także do zaoferowania pozycje w odbiorze niesamowicie lekkie, ale i pełne inteligentnych hooków. „Somebody to Love” jest wyjątkowe z uwagi na swoją trójdzielność i jedyną udaną próbę brnięcia w gospel.
[BG, pozycja 6]

Queen i gospel to połączenie, jak się okazuje, dość ryzykowne (patrz “Let Me Live”), ale tutaj wyszło naprawdę dobrze. Nie jestem wielkim fanem bridge’a w wersji studyjnej, ale jak już chłopy w kulminacyjnym momencie się WYBUDUJĄ i zachodzi powrót do refrenu, dzieje się magia.
[PK, pozycja 15]

7. Another One Bites the Dust

W swoim najbardziej Chic-ownym utworze chłopaki postawili w całości na groove, a jakże. Ja kocham Chic i taką metodę tworzenia hiciorów, więc uważam ten kawałek za zrobiony pode mnie. Dałbym pewnie wyżej, gdyby działo się coś innego w miejsce tego podejrzanego wokalnego brejka w środku.
[BG, pozycja 11]

Queen są dość często (zasłużenie) wskazywani jako bezczelni koniunkturaliści i ten kawałek jest tego dobrym przykładem. Oczywisty skok na kasę za oceanem: dojebana linia basu („””inspirowana””” Good Times), perkusyjny loop, zagrywki gitarowe a’la Nile Rodgers… Z drugiej strony jednak rodzi się pytanie – jak wielkie jaja musiały mieć te białasy, żeby tak narazić się swojemu fanbase’owi?
[PK, pozycja 9]

6. You’re My Best Friend

Prawdopodobnie najmilszy i najsłodszy numer z repertuaru zespołu. Z pomocą miękkiego brzmienia Wurlitzera zabierani jesteśmy na niecałe 3 minuty do lunaparku, gdzie jedziemy umiarkowanie szybką kolejką i karmimy się różową watą. Miód, jeśli nie cukier.
[BG, pozycja 5]

To jest prawdopodobnie najsłodsza piosenka pop w historii muzyki pop. Absolutnie bezpretensjonalny tekst, cieplutka aranżacja, uśmiechnięte wokale („Happy at home :^)”) – muzyczny odpowiednik trzymaj-się-reakcji na FB. Uśmiech sam się rysuje na ryju.
[PK, pozycja 13]

5. Under Pressure

Tutaj podobna sprawa co z „Another One Bites the Dust”, czyli oparcie przynajmniej połowy przyszłego sukcesu na linii basowej. To oczywiście działa, a poza tym David Bowie daje znakomity występ. Nie jestem za to zadowolony z popisów Mercury’ego, który za bardzo rozpasa się ze swoimi manieryzmami.
[BG, pozycja 15]

Na papierze oczywiste jest, że ten kolab musiał być czymś specjalnym, a i tak efekt końcowy przewyższa oczekiwania. IKONICZNY riff, nieziemska współgra głosów Fredka i Dawidka… Wiercący moment kulminacyjny, zgodnie z tekstową zapowiedzią “ostatniego tańca”, już szykuje nas na apokaliptyczną eksplozję, ale ta nie nadchodzi i zamiast tego powracamy nieuchronnie do trywialności codziennego życia “pod presją”. Ta kompozycja w służbie treści kręci mnie jak pojebana.
[PK, pozycja 1]

4. Good Old-Fashioned Lover Boy

Humor i talent piosenkopisarski członków Queen znajdował dla siebie najlepsze ujście w takich „kabaretowych” pioseneczkach jak powyższa. Wszystkie zwrotki, refreny i przejścia to oddzielne zestawy bardzo sprytnych motywików na instrumentach i głosie. Takie utwory mijają zbyt szybko.
[BG, pozycja 4]

Astrologowie informują, że to jedyny ranking singli Queen na świecie, w którym ten kawałek znalazł się w top 5 i uważam, że to piękne. Fuzja zadziornego rocka z fikuśnym popem w trzy minuty zamyka i definiuje wszystko, co najlepsze w muzyce zespołu w tamtym okresie. Te chórki! Te linie gitarowe! Te sprężyste linie basu!
[PK, pozycja 5]

3. Don’t Stop Me Now

Dałem tę piosenkę na pierwszym miejscu nie tylko, bo kochałem ją za dzieciaka i kocham ją teraz, ale dlatego, że słuchając jej dzisiaj naprawdę budzi we mnie tego wewnętrznego dzieciaka. Jeśli miałbym wskazać utwór, który mnie motywuje i pobudza, to ten właśnie przyszedłby mi jako pierwszy do głowy. Kocham całym sercem.
[BG, pozycja 1]

Historycznie przykurzony numer, który dopiero po latach stał się tą niesamowitą maszyną napędzającą wszelkie dynamiczne montaże, walki z zombie czy reklamy. Kudos dla człeka, który go wykopał, bo ta pędząca lokomotywa to naprawdę bomba, co tylko tyka, by ooooOOOOooOOOO wybuchnąć!!! Żal, że tego prawie nie grali na żywo.
[PK, pozycja 6]

2. Bohemian Rhapsody

Wszystko już na ten temat powiedziano i bardzo nie chce mi się dodawać milionowego słowa. Obecnie rzadko wracam, ale jeśli gdzieś poleci, to oczywiście każdy fragment utworu będę doskonale znał. Tak jak za dzieciaka było to dla mnie szczytowe osiągnięcie formy progresywnej, tak jest i teraz.
[BG, pozycja 3]

Kawałek, który zajechałem po granice dobrego smaku – od „Mamaaaaa” mnie już żołądek boli, na “GALILEJO” nie chce mi się nawet odpowiadać, do hard rockowego grania bez przekonania mogę co najwyżej nogą potuptać, ale zajechałem go bo… jest to po prostu dojebany utwór! MONUMENT, z którym mi, małemu człowieczkowi, nie wypada dyskutować tylko dlatego, że słyszałem go o 1000 razy za wiele.
[PK, pozycja 3]

1. Killer Queen

Złoty medal otrzymuje od nas piosenka, którą z całej dyskografii Queen najłatwiej nazwać perfekcyjną. Poza wszystkimi zaletami takimi jak naszpikowanie zgrabnymi hookami, jakie można przypisać takim utworom jak z pozycji 8 i 4, „Killer Queen” może się pochwalić jeszcze inną – jest to numer absolutnie ponadczasowy, niedający pudel-popową naftaliną.
[BG, pozycja 2]

Wszystko to, co w komentarzu do „Good Old Fashioned Lover Boy” zawarłem mógłbym tu powtórzyć z tym, że wszystko na „Killer Queen” jest po prostu BARDZIEJ. Bas szaleje jak McCartney na koksie, gitary strzelają w słuchacza jakimiś laserami. Wokale też jak z innego świata – i zmanierowany, ironizujący Mercury i te ciasno zbite chórki. Kawałek tak glamowy, że czuję się za brzydki i niemodny by go słuchać.
[PK, pozycja 2]

Teksty: Bartosz Gryz i Piotr Kierzek
Korekta: Bartosz Gryz
Grafiki: Bartosz Gryz i Piotr Kierzek
23-23.09.2022