Mucha / The Fly | 1986 | horror/sci-fi | 8/10

Z filmami wykształciłem sobie podobną relację, jak wielu ludzi z mojej bańki z książkami. Wydaje mi się, że od opinii o książkach częściej widuję posty, w których ludzie opowiadają o woli przeczytania danych tytułów, co w wielu wypadkach wspierają dowodem zakupu w postaci zdjęcia zawartości przesyłki od księgarni. Powszechne są również narzekania na to, że stosik rzeczy do przeczytania zawsze rośnie, a nie maleje. Ja nie jestem kolekcjonerem, a i nie próbuję uzupełniać braków w tego rodzaju aktywności chwaląc się bieżącymi skrinami z programu do pobierania torrentów, ale, w istocie, czuję, że więcej chcę oglądać filmy, niż rzeczywiście je oglądam. I tak za Cronenberga chciałem się zabrać już od czasów mojej dawnej wielkiej zajawki filmowej. Pamiętam, że kiedyś zapisałem sobie Wideodrom na nagrywarce telewizyjnej, ale potem usunąłem bo było w SD z lektorem. Cóż, bywa.
Lata później, z miłego obowiązku przyszło mi zobaczyć Muchę, film, który z wbitego gdzieś tam z tyłu mojej głowy trailera w TV4 zupełnie nie zdradzał swojej przynależności do gatunku horroru cielesnego. Czy szkoda? Tego nie wiem, ale wiem na pewno, że właśnie za pośrednictwem tego czynnika udało mi się przy pierwszym poznaniu z kanadyjskim reżyserem nawiązać pewną więź. Choć Cronenberg w przeciwieństwie do mnie deprecjonuje znaczenie tej cechy filmu, to ujawnia podobną do mojej wrażliwość w postrzeganiu posługiwania się tego rodzaju środkami „grozy”. Czytając działy ciekawostek o filmie Mucha można się dowiedzieć, że dla Cronenberga film jest w rzeczywistości dramatem romantycznym o tym jak jedna ze stron stopniowo odchodzi z powodu choroby. Horror dla reżysera jest ponoć tylko nośnikiem treści dramatycznej, a nie źródłem kampu i „taniości”. Wszyscy, którzy obejrzeli Muchę z pewnością zgodzą się, że nie jest to bynajmniej film śmiertelnie poważny. Jest oczywiście wiele zabawnych scen, ale humor występuje tutaj jako podstawowy, podręcznikowy element dobrego kina, a nie, jak według popularnego myślenia, nieodłączny produkt uboczny wypływającego na ekranie mięsa, które przecież MUSI stanowić formę kinowego exploitation.
Rzecz jasna, że tych „elementów dobrego kina” w Musze jest znacznie więcej. Na uwagę zasługuje znakomite tempo i akcentowanie opowieści. Reżyser umiejętnie dawkuje ilość gore’u na ekranie. Najpierw droczy się z widzem używając go jako chwilowych migawek, każe czekać, ale gdy akcja się rozwiązuje, to uderza nim z należytą siłą. Innym elementem jest chociażby sam odtwórca głównej roli Jeff Goldblum, który w swojej grze robi imponujące tańce wokół granicy między zdrowym natchnieniem, a groźnym szaleństwem. O efektach specjalnych, szczególnie tych praktycznych, powiem zaś tylko tyle, że mam do nich słabość. Widzicie więc, że moje pierwsze spotkanie z Cronenbergiem zaliczam do bardzo udanych. Liczę, że obejrzę w niedalekim czasie kilka innych pozycji z jego katalogu, bo na razie zapowiada się na to, że to twórca reprezentujący mój filmowy core.
03.03.2022