jonatan leandoer96 – Sugar World

Yung Lean w porównaniu do innych raperów, którzy próbują swoich sił w innych gatunkach, ma taką przewagę, że nie robi tego, by cokolwiek udowodnić. Po odrobinie riserczu można się dowiedzieć, że Jonatan Leandoer Håstad równolegle do swojej kariery raperskiej uciekał w stronę chociażby post-punku czy indie rocka. Jego twory pod pseudonimem „jonatan leandoer96” sporo się od samych siebie różnią, mają eklektyczny charakter i dla całości najlepsze jest zbiorcze określenie piosenki autorskiej.

Po zapoznaniu się z twórczością artysty postanowiłem zaliczyć go do (wcale nie tak dużego jak się może wydawać) grona muzyków, którzy na zmianę wypuszczają dobre i złe materiały, że absolutnie nie da się przewidzieć do której grupy ich następny będzie należeć. Takie yungleanowe Warlord czy Stardust mi się podobały, ale Stranger już nie. Analogicznie Blodhundar & Lullabies leandoera96 mi podeszło, a debiutanckie Psychopath Ballads było istnym koszmarem. Najnowsze Sugar World niestety zalicza się do niewypałów.

Wielka szkoda, bo okładka sugeruje coś zupełnie w moim guście. Jonatan w ironiczny sposób przedstawia się na niej jako kiczowaty, samotny śpiewak-romantyk. Zdjęcie posiada fakturę nagrania z taśmy VHS, co tylko wzmaga moje odczuwanie energii dworskiego błazna. Ja tę estetykę kupuję i sam ją uprawiam. Nie jestem jednak tutaj od recenzowania okładek, a zawartości muzycznej. Ta zamiast wspierać się żartem, jedynie go rujnuje.

Mój kardynalny zarzut wobec Sugar World to absolutna klasyka klasyki i boomerski ulubieniec. Wokale naszego leading mana bywają wyjątkowo trudne do zniesienia. Wiadomo, że te fałsze i pogubione melorecytacje są elementem zgrywy, ale to żadne usprawiedliwienie skoro są nieprzyjemne. Na przykładzie mistrza Boba Dylana wiemy, że nie umieć śpiewać też trzeba umieć, a Szwedowi na najnowszej płycie zbyt często się to nie udaje. Słuchając „Open (Copenhagen Freestyle)” czy „Swedish Elvis Storm” bawiłem się jak na stand-upie Jokera Joaquina Phoenixa.

Przez owe wokale trudniej jest docenić same aranżacje. Instrumentale reprezentują sobą na wpół balladziarski, fortepianowy grand pop oraz lekki, gitarowy rock. Nie da się do nich samych szczególnie przyczepić, ale z tymi drugimi Leandoer radzi sobie zdecydowanie lepiej, bo nie dają mu takiego pola do zawodzenia. „If I’m Born I Have to Live” to zdecydowanie najlepszy utwór na płycie. Jest pełen czystej popowo-rockowej energii i nie zawiera odbierających zabawę dysonansów.

Sugar World z całą pewnością nie jest sukcesem, ale też nie jest kompletną porażką. Jasne, że poza jednym czy dwoma kawałkami nie będę wracał do tego albumu, ale nie jest on najgorszym, co artysta miał nam do zaoferowania. W duchu patrzenia na jasną stronę wszystkiego szybko zapomnę o Yung Leanie A.D. 2023 i z otwartymi rękoma przyjmę Yung Leana A.D. 2024 albo 2025.

5/10

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 1: TOPS – Empty Seats

W okolicach 2015 roku zdałem sobie sprawę, że film to pasja, która zabiera mi zbyt wiele czasu, a mało prawdopodobna kariera reżyserska mogłaby się rozkręcać dopiero w okolicach 30 roku życia. W tamtym czasie, coraz bardziej skręcałem w stronę muzyki, którą zacząłem na serio zgłębiać dopiero w środkowym gimnazjum.

TOPS to grupa z montrealskiej sceny soft indie. Jeśli kojarzycie z niej jeden zespół, to będzie to prędzej Men I Trust. Zespół powstał w 2011 roku i od tamtego czasu poświęca się idei miękkiego grania. Z czasem jest ono coraz miększe, bo im bardziej zbliżamy się obecnej daty podczas przesłuchiwania ich dyskografii, tym mniej słyszymy rytmów new wave’owych, czy w ogóle utworów prowokujących pytania.

To, że w ogóle zacząłem zwracać uwagę na moje słuchanie muzyki, wzięło się z oglądania Krzysztofa Gonciarza na YouTubie. Ta dzisiejsza maszynka do robienia krindżu, swego czasu była bardzo zabawna i kulturowo ogarnięta, a objawem tego drugiego było chociażby zaproszenie na swój kanał zaprzyjaźnionego recenzenta Łukasza Konatowicza, w celu nagrania filmików o muzyce, które z zainteresowaniem obejrzałem.

Początki jednak nie były łatwe. Po wielu, wielu latach traktowania moich uszu z rzadka ewoluującą mieszanką rocka i metalu nie rozumiałem tego, co kryje się w muzyce takich wykonawców jak TOPS. Wyznawałem zawsze popularny pogląd, że taka muzyka jest miałka, nijaka i wybrakowana. Dzisiaj, 6 lat po pierwszym spotkaniu z tą muzyką, moje podejście jest odwrócone o 180 stopni i gdyby zespół ogłosił teraz występ w Polsce, to natychmiastowo kupiłbym bilet. Moja właściwa reewaluacja jego dokonań została sprowokowana dopiero w 2022 roku, przez przełomowy odsłuch epki Empty Seats.

Okazało się, że „Koniu” pisywał dla alternatywnego portalu muzycznego o nazwie Porcys (Dupcys cy nie dupcys? Porcys). Tam mój dotychczasowy muzyczny światopogląd został zrównany z ziemią z tak przekonującą nonszalancją, że nie pozostało mi nic innego niż pozbierać po nim gruzy i zacząć budować od nowa.

Empty Seats to najkrótsza, ale zdecydowanie najlepsza pozycja w dyskografii zespołu. To tylko 5 piosenek, tylko 19 minut muzyki, ale bijących artystyczną perfekcją. Nie ma tutaj ani jednej zmarnowanej sekundy. Z całą pewnością można przypisywać pewne zasługi skupionej formie, ale uczciwsze będzie zwrócenie uwagi na kompozycje i brzmienie.

Sprawdzając Porca zdałem sobie również sprawę, że interesuje mnie ocenianie muzyki, a skala od 1 do 10, to bardzo przydatne narzędzie, które ograniczy występowanie suchych przymiotników pokroju „dobre” „złe” w opisie. Od końcówki 2013 roku pisałem krótkie komentarze pod oceną liczbową na Filmwebie i chciałem znaleźć sobie ujście dla podobnej działalności, ale na polu muzycznym.

Topsi osiągnęli tutaj najczystsze i najpełniejsze brzmienie w swojej karierze. Subtelne aranże zawierają bardzo mało ozdobników, ale przestrzeń zawsze jest w całości zagospodarowana. Ten, powiedzmy, rozszerzony minimalizm kompromituje argumenty o rzekomej anemiczności muzyki tego rodzaju. Dzięki posypce z jazzu i r&b, na Empty Seats czuć posmak takich kolorowych stylów jak city pop, czy, może celniej, yacht rock. Możliwe, że teraz już lepiej rozumiecie skąd się wzięła szczytowa pozycja tej epki w zestawieniu.

Niedługo przed osiemnastką założyłem sobie konto na portalu RateYourMusic. Przyspieszyło to na pewien czas moją konsumpcję muzyki do zatrważających poziomów. Słuchanie średnio około trzech płyt dziennie to nie jest coś, na co można sobie na dłuższą metę pozwolić, ale czego się wtedy nasłuchałem, to moje. Nabyłem pewne doświadczenie i poukładałem sobie sporo rzeczy w głowie.

Ostatecznie, nic nie obędzie się bez jakościowych piosenek. Melodie na Empty Seats są, w moim ujęciu popowym, absolutnie bezbłędne. Osiągają doskonałą równowagę między chwytliwością, a skomplikowaniem. Koronnym przykładem tego stwierdzenia jest wybitne „Perfected Steps” – prawie 7-minutowy, progresywizujący pomnik na cześć „Dreams” Fleetwood Mac. Chyba nie będzie to dla was zaskoczeniem, jeśli wam powiem, że znam cały materiał na płycie na pamięć.

Gdzieś w 2017 w końcu stwierdziłem, że jestem gotowy pisać moje pierwsze krótkie recenzje płyt w formie listy ulubionych płyt roku. Na szczycie tej pierwszej, opublikowanej w pierwszych dniach 2018 roku znalazła się epka Dry Your Eyes duetu Exit Someone. W skład tego szybko zdezaktywowanego projektu wchodziła, występująca obecnie jako Forever, June Moon oraz Thom Gillies, basista zespołu TOPS w latach 2011-2013.

Pamiętam, że po tym, jak dostałem we wczesnej podstawówce empetrójkę SanDiska, utwory hard rockowe i heavy metalowe zaczynały stopniowo wypierać te w formacie, który dzisiaj nazwałbym „złotymi przebojami”. Coś się wydarzyło, że przez pewien okres w moim życiu nie chciałem słuchać takich piosenek jak „I Will Survive” czy „Oops, I Did It Again”. Myśląc o tym, jak spodobało mi się takie Empty Seats i Dry Your Eyes, ale też te wyjęte ze swoich epok One Step Closer, czy From Langley Park to Memphis, wydaje mi się, że małemu mnie sprzed tamtego okresu, spodobałyby się moje wybory. Napisawszy tekst o Miracle in Transit i kończąc ten, zastanawiam się, czy tak naprawdę nie o to w istocie mi chodzi. O to, by tę pre-postmodernistyczą duszyczkę odwiedzić i sprawić, żeby się ucieszyła.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 2: Tim Bernardes – Mil coisas invisíveis

W recenzowaniu płyt śpiewanych w językach innych niż polski i angielski, ujawnia się mój największy krytyczny grzech. Każdy, kto przeczytał choćby mały zestaw moich recenzji zdążył się zorientować, że teksty nie mają dla mnie tak dużego znaczenia, co dla przeciętnego świadomego słuchacza. Treści lirycznej wyśpiewanego w całości po portugalsku Mil coisas invisíveis do tej pory sobie nie przetłumaczyłem, ponieważ muzyka broni się sama, a prawdziwa treść tekstów nie może być gorsza od ideału wykreowanego w mojej wyobraźni.

Tim Bernardes to już kolejny, po Danielu Rossenie, muzyk na tej liście, który wpisuje się w postać wielkiego sewentisowego barda. Na płycie, tak samo jak DR, wchodzi w rolę człowieka-orkiestry i pisze Wielkie Piosenki, choć wywodzi się z zupełnie innego nurtu i ma inne cele. Bernardes w swoich utworach próbuje uchwycić piękno rozumiane klasycznie, takie bez żadnego „ale” i niepochodne. Chyba nie muszę wam mówić, że radzi sobie z tym perfekcyjnie.

W samej kategorii songwriterskiej, Bernardes wybija się na światowe wyżyny. To najpełniejsze i najzdrowsze piosenkopisarstwo z jakim się od dawna spotkałem. Oferuje słuchaczowi wszystko, co mu potrzebne do czerpania długotrwałej energii z muzyki i jest pozbawione tanich zapychaczy, czy chwilowych uciech, po których dopada zmęczenie. Ta prawie godzinna płyta jest stworzona do wielokrotnego odkrywania. Ile razy do niej wracam, tak zachwycam się bardziej, a nie zaczynam nudzić.

Jest coś niesamowitego w tym, że mimo growerowego charakteru Mil coisas invisíveis da się już od pierwszego odsłuchu rozpoznać na płycie wybitne, chwytające za serce momenty. Za każdym razem dostaję ciarek, gdy wchodzi refren „Fases”, klaskanie na „Realmente Lindo”, wejście wokalu na „Falcie” lub po prostu piosenka na „A Balada de Tim Bernardes” (Brawo, chłopie! Zasłużyłeś na nazywanie piosenek po samym sobie!). Takich silnie oddziałujących chwil na płycie jest oczywiście mnóstwo i łatwo sobie wyobrażam, że ktoś inny mógłby wskazać zupełnie inne, a ja bym przyznał mu rację.

Istnieje u mnie w głowie taka kategoria współczesnych płyt, które w alternatywnej rzeczywistości powstały lata temu i obecnie funkcjonują jako klasyki. Myśląc o Mil coisas invisíveis ten szablon do mnie wraca, bo płyta Bernardesa niesie ze sobą energię 50-letniego podwójnego albumu wymienianego jako jedno z najbardziej cenionych osiągnięć brazylijskiej muzyki. Podwójnie zachęcam was do odsłuchu, bo mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych nagrań 2022 i 1972 roku.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 3: Naked Flames – Miracle in Transit

Jest taki pewien rzadki pierwiastek, którego poszukuję w muzyce. To pierwiastek, który wyzwala we mnie uczucie bycia dzieckiem. Pierwiastek ten przenosi mnie do czasów, z których już niewiele pamiętam, ale w mojej głowie funkcjonują jako czasy zintensyfikowanych emocji. Właśnie dlatego dziecięca radość wydaje mi się być poziomy wyżej od mojej obecnej, dorosłej, a zeszłoroczny album Naked Flames mi tę radość przypomina.

Skąd może się to brać? Cóż, wydaje mi się, że jako dziecko wychowujące się przede wszystkim w latach ZEROWYCH XXI wieku, mając styczność z taneczną elektroniką napotykałem się na podobnie beztroskie i wesołe rytmy oraz brzmienia, co na Miracle in Transit. To są tylko moje przypuszczenia, bo w tamtych czasach nigdy nie interesowałem się jakąkolwiek muzyką elektroniczną, ale tak podpowiada mi intuicja i, jako, że lubię chodzić z głową w chmurach, tym razem jej zaufam.

Lubię, kiedy muzyka, której słucham, jest miękka i energiczna, a ta na Miracle in Transit właśnie taka jest. Cały ten potok syntezatorowych melodii przemierza drogę od moich uszu do mózgowego układu nagrody z prędkością Polaka na niemieckiej autostradzie, a szybkie bity zmuszają mnie do bujania głową z siłą perswazji uzbrojonego zamachowca. Wszystko to brzmi tak niesamowicie ekstatycznie i błogo, że gdyby moja lista była skierowana do zawodników MDMA, to umieściłbym tę płytę na pierwszym miejscu.

Próbując nakłonić szanownego korektora Kubę do sprawdzenia tej płyty, stanęliśmy gdzieś na porównywaniu jej do muzyki z lobby gry Pro Evolution Soccer 6, w którą grał za dzieciaka. Ta analogia ma swoje prawidłowości i błędy, ale Miracle in Transit to dla mnie właśnie muzyka do grania w jakąś niefabularną grę z dzieciństwa. Jakieś futbolówki, ścigałki, a nawet, przenosząc się nieco do przyszłości, majnkrafty, to w moim odczuciu kolejny, poza klubową wiksą, idealny set-up do jej odsłuchu. Odpalcie to sobie w takich okolicznościach, w lato na urlopie i wyobraźcie sobie, że znowu możecie cały dzień robić absolutnie, co tylko chcecie. Mmm, rozmarzyłem się.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 4: Toro y Moi – Mahal

Obserwując karierę Toro y Moi, odnoszę wrażenie, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Może to brzmieć przesadnie, bo się nie znamy, ale wierzę, że charakter jego muzycznej podróży i terytoria, w które wędruje wyglądałyby u mnie dość podobnie. Chaz Bear nie potrafi ustać w miejscu i z każdą płytą wędruje gdzie indziej, a gdy to robi, to w stronę takich gatunków, czy stylów, jak pop, rock, r&b, elektronika i psychodelia. Sam tak kiedyś będę robił, zapiszcie to sobie.

W 2022 Chaz porzucił zgłębianie współczesnego, bitowego r&b, a zamiast tego wybrał podróż do miękkiej psychodelii pierwszej połowy lat 70. Po tym opisie, możecie się domyśleć, że z miejsca zostałem kupiony. Czuć, że jego inspiracje są szczere i dokładne, bo muzyka na Mahal posiada ginący z czasem charakter fusionowy, który rzadko występuje u bezpośrednich revivalistów psychodelii, ale też i wielu innych gatunków mających korzenie w erze przedcyfrowej. Chaz studiując historię zrozumiał, że obecność elementu jazzowego jest jak najbardziej logiczna i wysunął prawidłowy wniosek, że niespotykana, krótka, autorska wstawka krautrockowa również będzie miała sens.

Wiadomym jest, że mizianie uszek przez kwaśne, słoneczne brzmienia to nie wszystko i na polu piosenkopisarskim Toro y Moi znowu dostarczył. Mahal wypełnione jest po brzegi wyrazistymi hookami, co do których mam pewność, że za kilkanaście odsłuchów zakorzenią mi się w głowie na stałe. „IS IT TRUUUE” z „Goes by So Fast”, basowy lick z „Postman”, „STAYING IN THE LOOP” z „The Loop”, „JUST STOP WHILE YOU’RE STILL AHEAD” z „Last Year” – za takie melodie od wielu lat kochamy Chaza, a ja nawet jeszcze nie dotarłem do połowy płyty.

Wychodzi więc na to, że Mahal to UCZTA, do której menu było pisane we współpracy z samym mną. Cóż, nie mogę się z tym nie zgodzić. Ten album to moje comfort music i spotkanie ze starym, zmyślonym przyjacielem. Słuchając go nie mam żadnych pytań, bo wszystko wiem. Wiem jak brzmi teraz, jak będzie brzmieć potem oraz co będzie następne. Jeśli chcecie poznać profil mojego kanonu, to właśnie macie do tego doskonałą okazję.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 5: Yung Kayo – DFTK

Ze wszystkich, wyrastających co chwilę, nowych nurtów w hip-hopie, rage (czyt. rejdż) chyba upodobałem sobie najbardziej. Rewolucja, na której czele stanął Playboi Carti z epokowym Whole Lotta Red obrodziła muzykę, która często brzmi dobrze nawet, gdy nie włożono w nią wiele pracy. Z samej wytwórni Cartiego wyszły w 2022 trzy płyty w stylu, ale Ken Carson, Destroy Lonely i Homixide Gang, choć dobrzy, nie mają w moim odczuciu tego, co ma Yung Kayo.

Czego? Myślę, że skupienia, konkretności. DFTK to 35-minutowa petarda, na której większość kawałków ma singlowy potencjał. Ten, mający w trakcie nagrywania zaledwie 18 lat, skurczybyk w jakiś sposób opanował trudną sztukę wypełnienia autorskiego zestawu piosenek licznymi, silnymi hookami, które nigdy nie są monotonne. Jego muzyka powinna być równie ciekawą ofertą dla słuchaczy hip-hopowych, jak i popowych.

Poza hookami wokalnymi są też oczywiście hooki bitowe. Podkłady, jak na rage przystało, uderzają swoją wysoką, bezpośrednią energią, ale tu, dodatkowo, ponadprzeciętnie komplementują nawijkę emceesa oraz, skądinąd bardzo udanych, występów gości. Wśród nich znajduje się mocarny „YEET” z Yeatem, który tłumaczy wszystko, o co chodzi na płycie.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 6: DJ Q – Est. 2003

Piszę te listy już na tyle długo, że odnajduję w nich pewne wzory. Przykładowo, występuje taka zależność między wydaniem płyty przez jednego z reprezentantów angielskiego kolektywu TQD składającego się z producentów Royala-T, Flavy D oraz właśnie DJa Q. Nie ma takiego długograja od tych osobników, którego bym przynajmniej bardzo nie polubił i omawiany w tej chwili materiał nie jest wyjątkiem.

A co najlepsze, ja nawet nie za bardzo ten cały 2-step śledzę. To podejście powinno się znaleźć w top 10 moich najgłupszych decyzji słuchacza, bo nie słuchałem jeszcze niczego złego w tym stylu, ale sięgam do niego tylko u jego powyższych weteranów. Est. 2003 to samo dobro w stylu znanym z UKG TQD, ale atmosfera jest mniej spektakularna i bardziej kameralna, przez co przypomina mi nawet bardziej More Love Flavy D.

To są moje rytmy, do tego chcę tańczyć. Połamane, gęste bity, giętkie, skoczne basy i syntezatory w środku, doskonale cięte sample wokalne i potężne dropy. Wszystko mi tutaj odpowiada i w taką metodę elektronicznej muzyki tanecznej wierzę. Trudno mi jest wyobrazić sobie nudzenie się podczas tak atrakcyjnej i aktywizującej muzyki. Włączcie otwierające płytę „Pipe Dreams” i się przekonajcie.

ULUBIONE ALBUMY 2022 ROKU | Pozycja 7: Black Rave Culture – BRC Vol. 2

Realizując złożoną samemu sobie obietnicę podzielenia się słowem na temat KAŻDEJ ukochanej płyty z ostatniego roku, na różne sposoby weryfikujesz swoje zdolności do pisania. Większość z twoich zdolności powinno dotyczyć sztuki opisu, docierania do sedna sprawy, ale niektóre dotyczą okrężnictwa, sprawnego wypływania poza zbyt głęboką wodę.

Jako prowadzący musisz robić szoł niezależnie od otrzymanego materiału, a gdy ten nie napełnia cię twórczą energią, musisz uciekać w prestidigitatorstwo lub skończyć, jak prezenter telewizyjnego Sylwestra, z którego twój stary pijany zawsze ciśnie. Bo co innego możesz zrobić, gdy twoim najcelniejszym sposobem wyrażania emocji jest uśmiechanie się, podrygiwanie ciałem i komentowanie „teraz słuchaj, to jest zajebiste”?

Musisz jakoś sprawić, by wyszło z tego coś więcej niż samo wskazywanie palcem. Sample wokalne? Wspaniałe, doskonale cięte. Bity? Niesamowite, uzależniające. Synty? Wyśmienite, kosmiczne. Może wskazywanie jeszcze bliżej pomoże? Możesz wspomnieć o magicznej robocie ciszy na pierwszym utworze albo imponującym, gumowym brzmieniu basu na dziesiątym. Tego może starczy na jeden akapit, ale to czym wypełnisz kolejne pozostawiam już tobie.