
Cały tekst dostępny jest tutaj.
Cały tekst dostępny jest tutaj.
Cały tekst dostępny jest tutaj.
Tuż po premierze nowej płyty Jessie Ware ugryzł mnie jej bardzo entuzjastyczny odbiór wśród moich internetowych kręgów znajomych. Nie były one jeszcze tak rozwinięte przy okazji wydania What’s Your Pleasure?, poprzedniego albumu wokalistki, ale tak czy siak wpłynęły na moje wrażenie, że jej przebicie dokonało się dopiero teraz, a nie już kiedyś.
Zastanowiłem się nad tym odbiorem, ale nie tylko nim. Zgrzyta mi coś na ogólnym poziomie. Choć omawiana dziś przeze mnie płyta mi się podoba równie mocno, co wam, zamiast chwalenia jej, czuję pewną potrzebę postawić się w kontrze i sypać takimi przyprawami, by nie było nam wszystkim za słodko. Możemy zachwycać się That! Feels Good!, ale raczej będziemy to robić z zupełnie innych powodów.
W moim odbiorze sztuki (a w szczególności muzyki) lubię uprawiać dwupodział na sferę serca i sferę umysłu. Rozkładając na czynniki pierwsze różnią się one tym, że gdy opiniujemy sercem, droga do konkluzji „bo taki mam gust” będzie krótka, a gdy opiniujemy rozumem, droga ta będzie długa. Nie widzę sensu w regularnym powtarzaniu się czemu lubię pewne rytmy, instrumenty, wokale, a pewnych nie; nie lubię pisać sercem.
Właśnie na tym poziomie sercowym absolutnie kocham muzykę funkową, disco i generalnie gatunki oraz style, które mają w definicji wpisany nacisk na beaty i basy, na groove. That! Feels Good! to zestaw piosenek w wymienionych wyżej ramach, który został zrealizowany na tyle zręcznie, że samo to mi właściwie wystarcza. Pomijając wszelkie oczywistości jak „chwytliwe piosenki” jest to jedyny, ale zajebiście silny argument, który mnie przekonuje do tej muzyki. Z poziomu rozumu dostrzegam jej wady, ale nie będę się oszukiwać, że spowoduje to, że nie będę do niej wracać.
Z całą pewnością nie jest to dzieło lepsze od What’s Your Pleasure?. Stylistyczna synteza jest tu mniej ciekawa i foremna, a stężenie świetnych, wpadających w ucho piosenek jest niższe. W porównaniu do obładowanej singlami, świetnej pierwszej połowy albumu, druga wypada dość niemrawo. Całość dałoby się określić jako „cheap thrills”, tanie dreszczyki, na które ja żałośnie daję się złapać.
I może dlatego mam teraz taką krzywą mordę? Bo chciałbym, żeby tylko ja i podobne mi freaki z mojej niszy miały prawo do takiego łatwego nabierania się? Bo owy trujący gatekeeping nigdy nie wydawał mi się taki kuszący? A może bo konflikt sfery serca ze sferą rozumu dawno nie był tak zaogniony społeczną reakcją? Nie wiem, ale się domyślam.
8/10
Uważni czytelnicy tego bloga wiedzą, że nie najlepiej oceniam stan dzisiejszej muzyki rockowej. Wielkie płyty rockowe nie zdarzają się już każdego roku, więc musiałem dostosować swoje wymagania. Od dawna można zaniechać wyczekiwania awangardy w tym gatunku, bo widoczna jest ona gołym okiem w hip-hopie. Czego zatem wymagam od rocka w 2023? Good shitu, z angielska „dobrego gówna”.
Takim good shitem jest właśnie Rat Saw God, album północnokarolińskiej grupy Wednesday. Nie wymyślono na nim niczego nowego, raczej zabiera on w podróż po moich – i mam nadzieję, że również waszych – ulubionych trendach zachodniego alternatywnego gitarowego grania z lat 90. Są tu momenty ostrzejsze, noise’owe czy shoegaze’owe, ale też lżejsze, z nurtu zwanego alt-country.
Wednesday udało się zawrzeć na najnowszej płycie wiele prawidłowych dramaturgicznych rozwiązań i uniknąć tych złych. Nie otrzymujemy pełnych nieznośnego patosu, parafolkowych ballad na sześć strun i wokal, dostajemy za to bogactwo zabaw dynamiką czy akcentami. Wliczają się w to wyjątkowo gustowne lawiracje między cichym a głośnym.
Bardzo ucieszyły mnie walory produkcyjne Rat Saw God. Z perspektywy historycznej absolutnie nie są one wyjątkowe, ale wybijają się na tle powszechnej u konkurencji brzmieniowej nijakości, w której instrumenty zlewają się w jedną szarą breję. Tutaj gitarowa rzężonka oddziałuje bez zarzutu.
Wychodzi zatem na to, że wcale nie mam kosy z hałaśliwszym graniem. Poza tym, co ująłem w powyższych argumentach, odczuwam to jeszcze, gdy słucham zawodzącego, croonowatego głosu wokalistki i liderki zespołu Karly Hartzman. Zdzieranie gardła wynika u niej z potrzebnej, silnej ekspresji w służbie tekstu i melodii, a nie jest celem samo w sobie.
I tak jakoś wychodzi, że przy każdym odsłuchu Rat Saw God te 10 piosenek, 37 minut muzyki, mija mi szybko i bez choćby chwilowego poczucia nudy. Wednesday to bardzo sumienni adepci najntisowego grania, którzy wzięli sobie do serca złotą zasadę „if it ain’t broke, don’t fix it”. I za to tak lubię ich muzykę.
Yung Lean w porównaniu do innych raperów, którzy próbują swoich sił w innych gatunkach, ma taką przewagę, że nie robi tego, by cokolwiek udowodnić. Po odrobinie riserczu można się dowiedzieć, że Jonatan Leandoer Håstad równolegle do swojej kariery raperskiej uciekał w stronę chociażby post-punku czy indie rocka. Jego twory pod pseudonimem „jonatan leandoer96” sporo się od samych siebie różnią, mają eklektyczny charakter i dla całości najlepsze jest zbiorcze określenie piosenki autorskiej.
Po zapoznaniu się z twórczością artysty postanowiłem zaliczyć go do (wcale nie tak dużego jak się może wydawać) grona muzyków, którzy na zmianę wypuszczają dobre i złe materiały, że absolutnie nie da się przewidzieć do której grupy ich następny będzie należeć. Takie yungleanowe Warlord czy Stardust mi się podobały, ale Stranger już nie. Analogicznie Blodhundar & Lullabies leandoera96 mi podeszło, a debiutanckie Psychopath Ballads było istnym koszmarem. Najnowsze Sugar World niestety zalicza się do niewypałów.
Wielka szkoda, bo okładka sugeruje coś zupełnie w moim guście. Jonatan w ironiczny sposób przedstawia się na niej jako kiczowaty, samotny śpiewak-romantyk. Zdjęcie posiada fakturę nagrania z taśmy VHS, co tylko wzmaga moje odczuwanie energii dworskiego błazna. Ja tę estetykę kupuję i sam ją uprawiam. Nie jestem jednak tutaj od recenzowania okładek, a zawartości muzycznej. Ta zamiast wspierać się żartem, jedynie go rujnuje.
Mój kardynalny zarzut wobec Sugar World to absolutna klasyka klasyki i boomerski ulubieniec. Wokale naszego leading mana bywają wyjątkowo trudne do zniesienia. Wiadomo, że te fałsze i pogubione melorecytacje są elementem zgrywy, ale to żadne usprawiedliwienie skoro są nieprzyjemne. Na przykładzie mistrza Boba Dylana wiemy, że nie umieć śpiewać też trzeba umieć, a Szwedowi na najnowszej płycie zbyt często się to nie udaje. Słuchając „Open (Copenhagen Freestyle)” czy „Swedish Elvis Storm” bawiłem się jak na stand-upie Jokera Joaquina Phoenixa.
Przez owe wokale trudniej jest docenić same aranżacje. Instrumentale reprezentują sobą na wpół balladziarski, fortepianowy grand pop oraz lekki, gitarowy rock. Nie da się do nich samych szczególnie przyczepić, ale z tymi drugimi Leandoer radzi sobie zdecydowanie lepiej, bo nie dają mu takiego pola do zawodzenia. „If I’m Born I Have to Live” to zdecydowanie najlepszy utwór na płycie. Jest pełen czystej popowo-rockowej energii i nie zawiera odbierających zabawę dysonansów.
Sugar World z całą pewnością nie jest sukcesem, ale też nie jest kompletną porażką. Jasne, że poza jednym czy dwoma kawałkami nie będę wracał do tego albumu, ale nie jest on najgorszym, co artysta miał nam do zaoferowania. W duchu patrzenia na jasną stronę wszystkiego szybko zapomnę o Yung Leanie A.D. 2023 i z otwartymi rękoma przyjmę Yung Leana A.D. 2024 albo 2025.
5/10
W okolicach 2015 roku zdałem sobie sprawę, że film to pasja, która zabiera mi zbyt wiele czasu, a mało prawdopodobna kariera reżyserska mogłaby się rozkręcać dopiero w okolicach 30 roku życia. W tamtym czasie, coraz bardziej skręcałem w stronę muzyki, którą zacząłem na serio zgłębiać dopiero w środkowym gimnazjum.
TOPS to grupa z montrealskiej sceny soft indie. Jeśli kojarzycie z niej jeden zespół, to będzie to prędzej Men I Trust. Zespół powstał w 2011 roku i od tamtego czasu poświęca się idei miękkiego grania. Z czasem jest ono coraz miększe, bo im bardziej zbliżamy się obecnej daty podczas przesłuchiwania ich dyskografii, tym mniej słyszymy rytmów new wave’owych, czy w ogóle utworów prowokujących pytania.
To, że w ogóle zacząłem zwracać uwagę na moje słuchanie muzyki, wzięło się z oglądania Krzysztofa Gonciarza na YouTubie. Ta dzisiejsza maszynka do robienia krindżu, swego czasu była bardzo zabawna i kulturowo ogarnięta, a objawem tego drugiego było chociażby zaproszenie na swój kanał zaprzyjaźnionego recenzenta Łukasza Konatowicza, w celu nagrania filmików o muzyce, które z zainteresowaniem obejrzałem.
Początki jednak nie były łatwe. Po wielu, wielu latach traktowania moich uszu z rzadka ewoluującą mieszanką rocka i metalu nie rozumiałem tego, co kryje się w muzyce takich wykonawców jak TOPS. Wyznawałem zawsze popularny pogląd, że taka muzyka jest miałka, nijaka i wybrakowana. Dzisiaj, 6 lat po pierwszym spotkaniu z tą muzyką, moje podejście jest odwrócone o 180 stopni i gdyby zespół ogłosił teraz występ w Polsce, to natychmiastowo kupiłbym bilet. Moja właściwa reewaluacja jego dokonań została sprowokowana dopiero w 2022 roku, przez przełomowy odsłuch epki Empty Seats.
Okazało się, że „Koniu” pisywał dla alternatywnego portalu muzycznego o nazwie Porcys (Dupcys cy nie dupcys? Porcys). Tam mój dotychczasowy muzyczny światopogląd został zrównany z ziemią z tak przekonującą nonszalancją, że nie pozostało mi nic innego niż pozbierać po nim gruzy i zacząć budować od nowa.
Empty Seats to najkrótsza, ale zdecydowanie najlepsza pozycja w dyskografii zespołu. To tylko 5 piosenek, tylko 19 minut muzyki, ale bijących artystyczną perfekcją. Nie ma tutaj ani jednej zmarnowanej sekundy. Z całą pewnością można przypisywać pewne zasługi skupionej formie, ale uczciwsze będzie zwrócenie uwagi na kompozycje i brzmienie.
Sprawdzając Porca zdałem sobie również sprawę, że interesuje mnie ocenianie muzyki, a skala od 1 do 10, to bardzo przydatne narzędzie, które ograniczy występowanie suchych przymiotników pokroju „dobre” „złe” w opisie. Od końcówki 2013 roku pisałem krótkie komentarze pod oceną liczbową na Filmwebie i chciałem znaleźć sobie ujście dla podobnej działalności, ale na polu muzycznym.
Topsi osiągnęli tutaj najczystsze i najpełniejsze brzmienie w swojej karierze. Subtelne aranże zawierają bardzo mało ozdobników, ale przestrzeń zawsze jest w całości zagospodarowana. Ten, powiedzmy, rozszerzony minimalizm kompromituje argumenty o rzekomej anemiczności muzyki tego rodzaju. Dzięki posypce z jazzu i r&b, na Empty Seats czuć posmak takich kolorowych stylów jak city pop, czy, może celniej, yacht rock. Możliwe, że teraz już lepiej rozumiecie skąd się wzięła szczytowa pozycja tej epki w zestawieniu.
Niedługo przed osiemnastką założyłem sobie konto na portalu RateYourMusic. Przyspieszyło to na pewien czas moją konsumpcję muzyki do zatrważających poziomów. Słuchanie średnio około trzech płyt dziennie to nie jest coś, na co można sobie na dłuższą metę pozwolić, ale czego się wtedy nasłuchałem, to moje. Nabyłem pewne doświadczenie i poukładałem sobie sporo rzeczy w głowie.
Ostatecznie, nic nie obędzie się bez jakościowych piosenek. Melodie na Empty Seats są, w moim ujęciu popowym, absolutnie bezbłędne. Osiągają doskonałą równowagę między chwytliwością, a skomplikowaniem. Koronnym przykładem tego stwierdzenia jest wybitne „Perfected Steps” – prawie 7-minutowy, progresywizujący pomnik na cześć „Dreams” Fleetwood Mac. Chyba nie będzie to dla was zaskoczeniem, jeśli wam powiem, że znam cały materiał na płycie na pamięć.
Gdzieś w 2017 w końcu stwierdziłem, że jestem gotowy pisać moje pierwsze krótkie recenzje płyt w formie listy ulubionych płyt roku. Na szczycie tej pierwszej, opublikowanej w pierwszych dniach 2018 roku znalazła się epka Dry Your Eyes duetu Exit Someone. W skład tego szybko zdezaktywowanego projektu wchodziła, występująca obecnie jako Forever, June Moon oraz Thom Gillies, basista zespołu TOPS w latach 2011-2013.
Pamiętam, że po tym, jak dostałem we wczesnej podstawówce empetrójkę SanDiska, utwory hard rockowe i heavy metalowe zaczynały stopniowo wypierać te w formacie, który dzisiaj nazwałbym „złotymi przebojami”. Coś się wydarzyło, że przez pewien okres w moim życiu nie chciałem słuchać takich piosenek jak „I Will Survive” czy „Oops, I Did It Again”. Myśląc o tym, jak spodobało mi się takie Empty Seats i Dry Your Eyes, ale też te wyjęte ze swoich epok One Step Closer, czy From Langley Park to Memphis, wydaje mi się, że małemu mnie sprzed tamtego okresu, spodobałyby się moje wybory. Napisawszy tekst o Miracle in Transit i kończąc ten, zastanawiam się, czy tak naprawdę nie o to w istocie mi chodzi. O to, by tę pre-postmodernistyczą duszyczkę odwiedzić i sprawić, żeby się ucieszyła.
W recenzowaniu płyt śpiewanych w językach innych niż polski i angielski, ujawnia się mój największy krytyczny grzech. Każdy, kto przeczytał choćby mały zestaw moich recenzji zdążył się zorientować, że teksty nie mają dla mnie tak dużego znaczenia, co dla przeciętnego świadomego słuchacza. Treści lirycznej wyśpiewanego w całości po portugalsku Mil coisas invisíveis do tej pory sobie nie przetłumaczyłem, ponieważ muzyka broni się sama, a prawdziwa treść tekstów nie może być gorsza od ideału wykreowanego w mojej wyobraźni.
Tim Bernardes to już kolejny, po Danielu Rossenie, muzyk na tej liście, który wpisuje się w postać wielkiego sewentisowego barda. Na płycie, tak samo jak DR, wchodzi w rolę człowieka-orkiestry i pisze Wielkie Piosenki, choć wywodzi się z zupełnie innego nurtu i ma inne cele. Bernardes w swoich utworach próbuje uchwycić piękno rozumiane klasycznie, takie bez żadnego „ale” i niepochodne. Chyba nie muszę wam mówić, że radzi sobie z tym perfekcyjnie.
W samej kategorii songwriterskiej, Bernardes wybija się na światowe wyżyny. To najpełniejsze i najzdrowsze piosenkopisarstwo z jakim się od dawna spotkałem. Oferuje słuchaczowi wszystko, co mu potrzebne do czerpania długotrwałej energii z muzyki i jest pozbawione tanich zapychaczy, czy chwilowych uciech, po których dopada zmęczenie. Ta prawie godzinna płyta jest stworzona do wielokrotnego odkrywania. Ile razy do niej wracam, tak zachwycam się bardziej, a nie zaczynam nudzić.
Jest coś niesamowitego w tym, że mimo growerowego charakteru Mil coisas invisíveis da się już od pierwszego odsłuchu rozpoznać na płycie wybitne, chwytające za serce momenty. Za każdym razem dostaję ciarek, gdy wchodzi refren „Fases”, klaskanie na „Realmente Lindo”, wejście wokalu na „Falcie” lub po prostu piosenka na „A Balada de Tim Bernardes” (Brawo, chłopie! Zasłużyłeś na nazywanie piosenek po samym sobie!). Takich silnie oddziałujących chwil na płycie jest oczywiście mnóstwo i łatwo sobie wyobrażam, że ktoś inny mógłby wskazać zupełnie inne, a ja bym przyznał mu rację.
Istnieje u mnie w głowie taka kategoria współczesnych płyt, które w alternatywnej rzeczywistości powstały lata temu i obecnie funkcjonują jako klasyki. Myśląc o Mil coisas invisíveis ten szablon do mnie wraca, bo płyta Bernardesa niesie ze sobą energię 50-letniego podwójnego albumu wymienianego jako jedno z najbardziej cenionych osiągnięć brazylijskiej muzyki. Podwójnie zachęcam was do odsłuchu, bo mamy tu do czynienia z jednym z najlepszych nagrań 2022 i 1972 roku.
Jest taki pewien rzadki pierwiastek, którego poszukuję w muzyce. To pierwiastek, który wyzwala we mnie uczucie bycia dzieckiem. Pierwiastek ten przenosi mnie do czasów, z których już niewiele pamiętam, ale w mojej głowie funkcjonują jako czasy zintensyfikowanych emocji. Właśnie dlatego dziecięca radość wydaje mi się być poziomy wyżej od mojej obecnej, dorosłej, a zeszłoroczny album Naked Flames mi tę radość przypomina.
Skąd może się to brać? Cóż, wydaje mi się, że jako dziecko wychowujące się przede wszystkim w latach ZEROWYCH XXI wieku, mając styczność z taneczną elektroniką napotykałem się na podobnie beztroskie i wesołe rytmy oraz brzmienia, co na Miracle in Transit. To są tylko moje przypuszczenia, bo w tamtych czasach nigdy nie interesowałem się jakąkolwiek muzyką elektroniczną, ale tak podpowiada mi intuicja i, jako, że lubię chodzić z głową w chmurach, tym razem jej zaufam.
Lubię, kiedy muzyka, której słucham, jest miękka i energiczna, a ta na Miracle in Transit właśnie taka jest. Cały ten potok syntezatorowych melodii przemierza drogę od moich uszu do mózgowego układu nagrody z prędkością Polaka na niemieckiej autostradzie, a szybkie bity zmuszają mnie do bujania głową z siłą perswazji uzbrojonego zamachowca. Wszystko to brzmi tak niesamowicie ekstatycznie i błogo, że gdyby moja lista była skierowana do zawodników MDMA, to umieściłbym tę płytę na pierwszym miejscu.
Próbując nakłonić szanownego korektora Kubę do sprawdzenia tej płyty, stanęliśmy gdzieś na porównywaniu jej do muzyki z lobby gry Pro Evolution Soccer 6, w którą grał za dzieciaka. Ta analogia ma swoje prawidłowości i błędy, ale Miracle in Transit to dla mnie właśnie muzyka do grania w jakąś niefabularną grę z dzieciństwa. Jakieś futbolówki, ścigałki, a nawet, przenosząc się nieco do przyszłości, majnkrafty, to w moim odczuciu kolejny, poza klubową wiksą, idealny set-up do jej odsłuchu. Odpalcie to sobie w takich okolicznościach, w lato na urlopie i wyobraźcie sobie, że znowu możecie cały dzień robić absolutnie, co tylko chcecie. Mmm, rozmarzyłem się.
Obserwując karierę Toro y Moi, odnoszę wrażenie, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Może to brzmieć przesadnie, bo się nie znamy, ale wierzę, że charakter jego muzycznej podróży i terytoria, w które wędruje wyglądałyby u mnie dość podobnie. Chaz Bear nie potrafi ustać w miejscu i z każdą płytą wędruje gdzie indziej, a gdy to robi, to w stronę takich gatunków, czy stylów, jak pop, rock, r&b, elektronika i psychodelia. Sam tak kiedyś będę robił, zapiszcie to sobie.
W 2022 Chaz porzucił zgłębianie współczesnego, bitowego r&b, a zamiast tego wybrał podróż do miękkiej psychodelii pierwszej połowy lat 70. Po tym opisie, możecie się domyśleć, że z miejsca zostałem kupiony. Czuć, że jego inspiracje są szczere i dokładne, bo muzyka na Mahal posiada ginący z czasem charakter fusionowy, który rzadko występuje u bezpośrednich revivalistów psychodelii, ale też i wielu innych gatunków mających korzenie w erze przedcyfrowej. Chaz studiując historię zrozumiał, że obecność elementu jazzowego jest jak najbardziej logiczna i wysunął prawidłowy wniosek, że niespotykana, krótka, autorska wstawka krautrockowa również będzie miała sens.
Wiadomym jest, że mizianie uszek przez kwaśne, słoneczne brzmienia to nie wszystko i na polu piosenkopisarskim Toro y Moi znowu dostarczył. Mahal wypełnione jest po brzegi wyrazistymi hookami, co do których mam pewność, że za kilkanaście odsłuchów zakorzenią mi się w głowie na stałe. „IS IT TRUUUE” z „Goes by So Fast”, basowy lick z „Postman”, „STAYING IN THE LOOP” z „The Loop”, „JUST STOP WHILE YOU’RE STILL AHEAD” z „Last Year” – za takie melodie od wielu lat kochamy Chaza, a ja nawet jeszcze nie dotarłem do połowy płyty.
Wychodzi więc na to, że Mahal to UCZTA, do której menu było pisane we współpracy z samym mną. Cóż, nie mogę się z tym nie zgodzić. Ten album to moje comfort music i spotkanie ze starym, zmyślonym przyjacielem. Słuchając go nie mam żadnych pytań, bo wszystko wiem. Wiem jak brzmi teraz, jak będzie brzmieć potem oraz co będzie następne. Jeśli chcecie poznać profil mojego kanonu, to właśnie macie do tego doskonałą okazję.
Ze wszystkich, wyrastających co chwilę, nowych nurtów w hip-hopie, rage (czyt. rejdż) chyba upodobałem sobie najbardziej. Rewolucja, na której czele stanął Playboi Carti z epokowym Whole Lotta Red obrodziła muzykę, która często brzmi dobrze nawet, gdy nie włożono w nią wiele pracy. Z samej wytwórni Cartiego wyszły w 2022 trzy płyty w stylu, ale Ken Carson, Destroy Lonely i Homixide Gang, choć dobrzy, nie mają w moim odczuciu tego, co ma Yung Kayo.
Czego? Myślę, że skupienia, konkretności. DFTK to 35-minutowa petarda, na której większość kawałków ma singlowy potencjał. Ten, mający w trakcie nagrywania zaledwie 18 lat, skurczybyk w jakiś sposób opanował trudną sztukę wypełnienia autorskiego zestawu piosenek licznymi, silnymi hookami, które nigdy nie są monotonne. Jego muzyka powinna być równie ciekawą ofertą dla słuchaczy hip-hopowych, jak i popowych.
Poza hookami wokalnymi są też oczywiście hooki bitowe. Podkłady, jak na rage przystało, uderzają swoją wysoką, bezpośrednią energią, ale tu, dodatkowo, ponadprzeciętnie komplementują nawijkę emceesa oraz, skądinąd bardzo udanych, występów gości. Wśród nich znajduje się mocarny „YEET” z Yeatem, który tłumaczy wszystko, o co chodzi na płycie.